Antysemityzm na pewno Zuzannę dotykał osobiście. Łobodowski twierdzi: Poczucie odrębności, czy nawet inności pochodzenia było jej [w Równem, w latach szkolnych] najzupełniej obce. W Warszawie nastąpił szok. W r. 1935 antysemityzm już znajdował się w zaawansowanym stanie. W gimnazjum Sana go nie poznała; miała poznać na uniwersytecie. Pierwszą reakcją było zdziwienie. Które zresztą wywodzi dziwnie: W Równem miała serdeczne przyjaciółki: Polski, Rosjanki, wychowała się na polskich poetach, więc dlaczego? A z „czarnym lądem” na Nalewkach nie mogła znaleźć wspólnego języka. Były chwile, gdy musiała się czuć bardzo samotna. Czy istotnie dlatego, że istniał „czarny ląd”? (Nazwa pochodzi z serii reportaży Wandy Melcer zamieszczanych w „Wiadomościach Literackich”). A może dlatego, że w ONR-owskim tygodniku o wiele mówiącym tytule „Wiem wszystko” znalazł się tekst pt. „Koleżanko Gincburżanko, nie bądźcie Ginczanką!”. Wedle klasycznych antysemickich nawoływań, aby Żydzi się nie wstydzili, że są Żydami, bo muszą nimi być i już. Pewnie odczuwała podważanie jej polskości tym boleśniej, że dokonała wyboru świadomie i dość dawno, w równieńskich latach szkolnych. Choćby nazwisko o tym świadczy, utworzone co najmniej w roku 1932 (o czym świadczy respons dany Zuzannie przez krakowski „Kuryer”). Od nazwiska Gincburg, stworzyła polską formę Gincburżanka, skracając ją i jeszcze bardziej spolszczając do nazwiska Ginczanka, pod którym ją wspominamy.
Dlatego musieli ją ranić wszyscy obłąkani tropiciele polskości, zaglądający w metrykę, broniący jej wstępu na uniwersytet (jest opis sceny, w której pałkarze zatrzymują towarzyszącego Zuzannie kolegę, zresztą Polaka, a ją, czarną i śniadą, przepuszczają, prawdopodobnie zauroczeni jej pięknością). Ten klimat drugiej połowy lat trzydziestych opisuje opublikowany w „Szpilkach” wiersz pt. „Łowy”. Świadczy o tym, że Zuzanna żyła „tu i teraz”, a wrzesień roku 1939 i wszystko, co się zdarzyło potem, nie były dla niej totalnym zaskoczeniem:
W gąszcze przeszłości, w zamierzechłe dzieje,
w groźne, zawiłe bory i knieje,
z dłonią wplecioną w uprząż i grzywy
czarni na koniach pędzą myśliwi.
Nozdrza rozdęte, tułów schylony,
usta zacięte, wzrok wytężony –
pędzą jak wichry czarnym galopem
za wątłym śladem, za nikłym tropem.
Jakiż to zapał wzrok ich rozszerza?
Czegoż szukają? Jakiego zwierza?
Jakiż to poryw pierś im wypręża,
godny rycerza i godny męża?
Pędzą myśliwi w zamierzchłe dzieje,
gdzie ślad porasta i trop czernieje,
w gąszczach przeszłości z uporem mrówki
babki szukają, babki-Żydówki,
babki-Żydówki, bliźniego swego,
wroga ciętego, druha dobrego,
a gdy wywęszą babkę jak łanię,
to w surmy, w trąby, w rogi i granie!
O łowy piękne! O dumne łowy
w tajnych, sekretnych dziejach alkowy!
O wielkie, harde, wzniosłe tropienia,
godne rycerzy i godne pienia!
Tuż przed wybuchem wojny Zuzanna wyjechała do babci, do Równego. W kilku relacjach przedwrześniowych jest mowa o tym, że namawiano ją do wyjechania z Polski do matki, do Hiszpanii. Józef Łobodowski tak przedstawia ostatnie z nią spotkanie: było w czerwcu albo lipcu 1939 (…) najzupełniej przypadkowe, na warszawskim Nowym Świecie. (…) Jakby tknięty przeczuciem, zapytałem, jakie ma zamiary na wypadek wybuchu wojny. (…) Odpowiedziała na moje pytanie, że zamierza wrócić do Równego i przeczekać wojnę przy boku babci. A ja bez namysłu: „Radzę ci wyjechać do Hiszpanii. Wojna domowa już się tam skończyła. Odszukasz matkę, pomoże ci urządzić się…” Roześmiała się. „Nie, ja już wolę zostać razem z babcią”. Czy jednak do Hiszpanii mogła wyjechać na paszporcie nansenowskim? Wątpliwe. Dobre rady mogły tylko ją rozdrażniać. Lub boleć.
Jan Śpiewak spotkał ją później: Wybuch wojny zaskoczył Ginczankę w Równem. (…) Pisze dość dużo. Pamiętam niektóre jej wiersze. Były to raczej notatki czy też zapisy przyszłych utworów. Wiersze te się nie zachowały. Szkoda, że poeta ich nie zanotował. Zginęły jak babcia Zuzanny (zmarła na atak serca, ciągnięta na rozstrzelanie), jak równieńscy Żydzi, jak cały świat – pospołu żydowski i polski – tego kresowego miasteczka.
Zuzanna wyjechała do Lwowa. Można się domyślać, że po 17 IX, po ugruntowaniu się sowieckiej władzy. Tam, gdzie grupowało się wielu uchodźców warszawskich, w tym wielu literatów i jej znajomych. Klimat okupacyjnego Lwowa opisywany był wielokrotnie. Było w tym mieście, w tym czasie coś szczególnego, gorączkowego, schyłkowego. Mam wrażenie, że tę atmosferę oddają znakomicie opowiadania Adolfa Rudnickiego, jednego z bieżeńców, zaludniających to miasto cieni. Bo Rudnicki tam się też znalazł. Podobnie jak Aleksander Wat. On w rozmowie z Czesławem Miłoszem opowiada, że pierwszych Rosjan widział w Łucku. Mogło to być przecież i Równe: tanki, Rosjanie, oczywiście wiece itd. (…) te twarze mongoloidów, te szmatławe mundury, te hełmy mongolskie ze szmacianymi pikami, takie szmaciane pikielhauby. I to Azja, ale już taka najbardziej azjatycka. No i potem Lwów, mnóstwo bieżeńców, uciekinierów z Warszawy, kolegów. W kołach literackich strach przed meduzą. Ważnych ludzi jeszcze nie ma.
Mój ojciec upominał mnie, gdyśmy szli razem po ulicy, bym nie oglądał się „natrętnie”, za ładnymi dziewczętami. Ale i jemu rzuciła się w oczy uroda żony szefa, kiedy jako młody architekt pracował w biurze architektonicznym
Sigalina i Gelbarda. Ona tam wpadała tylko na krótko, po pieniądze. A Gelbard był często w podróży, bo on załatwiał kontrakty. Sigalin projektował. To na temat Czajki.
*
Nigdy nie patrzyłem wstecz, tylko przed siebie. Ale mam brata, co on się interesuje. On tam zlokalizował, w pamiętnikach mojej babci Marysi tego „Hugusia”, czyli Hugona Steinhausa, przyjaciela i krewniaka, co pewnie już wtedy był dobrym matematykiem, (bo to się objawia wcześnie)*)
Teraz nawet wydał te pamiętniki, (Maria Inlender, Dzienniki młodzieńcze 1901 – 1907) razem z naszym drzewem „ginekologicznym” i muzyką naszego, nowszej daty powinowatego, wybitnego kompozytora niemieckiego, na CD.
Babcię zastrzelili koło Pawiaka, poprzednie pokolenia leżą na Łyczakowskim i we Wiedniu.**)
**) Jakby kto sądził, że ten komentarz „zawiera lokowanie produktu” – się rozczaruje. Książkę wydał mój brat, własnym sumptem, w nakładzie 50 egzemplarzy. Jest więc niedostępna na rynku.
*)Steinhaus podobno mawiał: „moim największym odkryciem matematycznym jest Stefan Banach”. Przypadkiem wiem, jak to doszło do skutku. Otóż tego odkrycia dokonał Hugo Steinhaus w środku nocy, wracając, (w mundurze i przy szabli) z uroczystej oficerskiej popijawy. Uliczna bójka, którą chciał spacyfikować (bo było dwóch na jednego), okazała się ożywioną dyskusją trzech studentów. Nikt nigdy nie ustali promila C2H5OH, który pozwolił „panu porucznikowi po bibce” odkryć w tej sytuacji geniusza.
*
swoją drogą niepojęty ten lapsus Gombrowicza w pisowni nazwiska Gelbard.
*
I znów, na marginesie, przewinął się Mauersberger. Kiedyś o nim napiszę (Jak Pani, budując poczet zacnych Polek, dojdzie do Miry Zimińskiej)
Bardzo dziękuję za ciekawe dopiski „z życia”. Takie uważam za bardzo cenne. Tak mało tych świadectw. Rodzice i krewni odchodzą zanim ich wypytamy o to wszystko.
Co nazwisko, to historia. A każda historia jak rosyjska baba w babie albo powieść szkatułkowa.
Dzieki, Pani Alino, za zakorzenianie Ginczanki w swiadomosci wspolczesnych. Dawno jej brakowalo, choc wiersz Non omnis moriar pojawial sie tu i owdzie – moje pierwsze zetkniecie zawdzieczam dzieki rozlatujacej sie antologii Borwicza „Piesn ujdzie calo”, wydanej zaraz po wojnie i znalezionej przez Stara gdzies w latatch 60-tych – udalo mi sie niedawno dokupic facsimile, bo tamto juz dawno zostalo ukradzione przez kogos. .
Na pierwsze wydanie tomiku ZG po upadku komuny nie zalapalem sie. Musialo byc w malutkim nakladzie, bo sie rozeszlo w okamgnieniu, choc przeczestwalem ksiegarnie po ksiegarni.
A teraz nawet na blogu kulinarnym ktos odnotowal Pani programradiowy o Ginczanace, dziwiac sie niepomiernie, ze nigdy o takiej poetce nie slyszal.
Zbozne dzielo, Pani Alino. 😈
Jak pisałam, ja wpadałam na poetkę w czasach późnej szkoły podstawowej. Widząc datę śmierci myślałam, że zginęła w Powstaniu W-wskim (jak „wszyscy”; ze zniczami latało się na Powązki, gdy tylko się było 1 VIII w mieści
e). Dopiero potem, po kawałku, poznawałam jej losy.
Odkryła ją, czy przywróciła do życia, świetna badaczka literatury Izolda Kiec. Ale to raczej dla literaturoznawców. A Zuzannę bez wątpienia warto przywrócić dzisiaj i młodym ludziom. Jej losy wiele mówią: i o meandrach historii niekoniecznie tej pamiętanej, do chwalenia się, i o procesie twórczym, i o byciu kobietą w świecie męskim.