Lewy sierpowy
27.03.2023
Dwa pytania:
1. W jakim stopniu wyniki ostatnich badań uprawniają do zdecydowanego wyciągnięcia wniosku, że tylko wspólna lista opozycji demokratycznej maksymalizuje szanse jej zwycięstwa nad PiS?
2. Czy i na jakich warunkach partie i ruchy polityczne tworzące demokratyczną opozycję będą zdolne zawrzeć taki sojusz wyborczy i wystawić jedną listę?
O uwarunkowaniach i o pożądanej przedwyborczej taktyce opozycji demokratycznej pisałem tu już wielokrotnie. Ostatnio obiecałem sobie, że już kończę z tym tematem. Tymczasem niedawno ukazały co najmniej dwa badania opinii publicznej, które skłaniają mnie do tego, by jeszcze raz wrócić do tego problemu. Te dwa badania to:
– przeprowadzone dla Krytyki Politycznej badanie oraz raport Sadury i Sierakowskiego, już w tytule zawierający zasadniczy wniosek „Wyborcy za jedną listą, liderzy przeciw”.
– oraz przedstawione niedawno wyniki tzw. sondażu obywatelskiego autorstwa Andrzeja Machowskiego, przeprowadzonego przez Kantar Public dla Gazety Wyborczej, z których wynika, że „Tylko jedna opcja skuteczna – wspólna lista opozycji”.
Po ich publikacji (w szczególności po omówieniu w Gazecie Wyborczej wniosków z sondażu obywatelskiego) rozpętała się już prawdziwa burza, w której głos zabierają zarówno socjolodzy i politolodzy, jak i odpowiedzialni za realizację taktyki wyborczej politycy. Spróbujmy więc przyjrzeć się tym badaniom z obu tych perspektyw.
Z politologiczno-socjologicznego punktu widzenia najistotniejsze jest pytanie w jakim stopniu wyniki tych badań prawidłowo odzwierciedlają polityczne sympatie społeczeństwa oraz w jakim zakresie uprawniają one do wyciągnięcia wniosku, że tylko wspólna lista opozycji demokratycznej maksymalizuje szanse jej zwycięstwa nad PiS?.
W odniesieniu do „sondażu obywatelskiego” szczegółową analizę jego założeń metodycznych w OKO.press przedstawili P. Pacewicz i M. Danielewski (https://oko.press/sondaz-obywatelski-jaki-byl-naprawde-ankieta-pelne-wyniki). Jak z niej wynika, poważniejsze wątpliwości metodyczne budzi w nim jedynie pominięcie najbardziej prawdopodobnego politycznie wariantu trzech list (KO, Lewica i PSL+ Polska 2050). Poza tym w sondażu tym „nie ma kuglowania liczbami”. Natomiast znacznie większe wątpliwości może budzić jednoznaczna interpretacja i wnioski wyciągnięte z tych sondaży.
Jak bowiem wynika z analizy OKO.press jedna lista wprawdzie wśród głosujących daje opozycji przewagę uzyskanych mandatów, jednak równocześnie powoduje ona znaczny spadek mobilizacji jej wyborców (liczby głosujących) w porównaniu z wariantem głosowania na cztery listy. (Przejście do jednej listy powoduje bowiem spadek liczby głosujących na partie opozycyjne o 800 tys. głosów). W rezultacie w przypadku jednej listy opozycja zawdzięcza swoje zwycięstwo trudno wytłumaczalnej w tym wariancie demobilizacji również wyborców PiS oraz efektowi D’Hondta wraz z konsekwencjami 5% progu wyborczego. (Jednak procent głosów zebranych przez 4 partie opozycji demokratycznej w przypadku odrębnych list jest większy niż w przypadku jednej listy w stosunku 48,5% do 45,5%). W sumie może to rodzić wątpliwości czy rzeczywiście pozytywny efekt metody D’Hondta w przypadku jednej listy opozycyjnej przeważy nad negatywnymi konsekwencjami demobilizacji części opozycyjnego elektoratu oraz czy rzeczywiście w wariacie tym wystąpi efekt demobilizacji w części elektoratu PiS.
Natomiast w badaniu Sadury i Sierakowskiego wniosek o konieczności utworzenia jednej listy opozycyjnej oparty jest o badanie preferencji wyborców poszczególnych partii. (https://krytykapolityczna.pl/wp-content/uploads/2023/03/sierakowski-sadura-raport-wspolna-lista.pdf) Tutaj z przeprowadzonych badań wynika, że większość wyborców partii opozycyjnych jest zdania, że opozycja powinna wystartować wspólnie. Opowiada się za tym 57% wszystkich wyborców opozycji. W elektoratach poszczególnych partii przewaga ta jest jednak zróżnicowana i wśród wyborców KO za jedną listą opowiada się 80%, w elektoracie Polski 2050 – 61%, wśród zwolenników Lewicy – 58% a wśród wyborców PSL-KP tylko 54%. Autorzy tego badania piszą: „Okazuje się więc, że opinie tych liderów, którzy opowiadają się za startem osobno, nie pokrywają się ze zdaniem ich własnych wyborców”, a „każda partia z obozu demokratycznego, która zdecyduje się na start z osobnej listy, zrobi to wbrew większości własnych wyborców”. Wniosek ten jest formalnie słuszny, pomija on jednak fakt, że przewaga ogólnego poziom poparcia dla jednej listy wcale nie jest „miażdżąca” a siła wątpliwości liderów poszczególnych partii w zasadzie odpowiada malejącemu poparciu wspólnej listy w ich elektoratach.
Przy takim sformułowaniu wniosków Sadury i Sierakowskiego brak mi także odpowiedzi na pytanie: Jak w przypadku wspólnego startu zachowają się ci wyborcy partii opozycyjnych, którzy nie opowiedzieli się za wspólną listą? Potencjalnie rzecz biorąc mogą oni: albo pogodzić się z faktem jednej listy i jednak na nią zagłosować, albo wstrzymać się od udziału w wyborach, albo przenieść swe preferencje na PiS lub Konfederację. Oczywiście tylko pierwsze z tych zachowań przynosi opozycji pozytywny efekt wyborczy zaś o wielkości efektu negatywnego związanego z drugim i trzecim ze wskazanych tu zachowań może świadczyć skala demobilizacyjnego efektu wspólnej listy, odnotowana w „sondażu obywatelskim”.
Ostatecznie z socjologiczno-politologicznego punktu widzenia okazuje się więc, że taktyka jednej listy opozycyjnej, nie jest całkowicie pozbawiona ryzyka i nie musi być jedynym sposobem prowadzącym do odsunięcia PiS od władzy. Niemniej ze względu na efekt D’Hondta, (w sondażu obywatelskim odzwierciedlony dzięki przeliczeniu głosów na mandaty) mimo strat w elektoracie i w jego mobilizacji, daje ona duże szanse (choć nie gwarancję) na pokonanie PiS.
Tu jednak pojawia się drugi, czysto polityczny aspekt tworzenia wspólnej listy i związane z nim pytanie: Czy i na jakich warunkach partie i ruchy polityczne tworzące demokratyczną opozycję gotowe są zawrzeć sojusz wyborczy pozwalający na wystąpienie w wyborach na jednej wspólnej liście?
Obserwując zachowania liderów partyjnych wyraźnie widać, że za jedną listą zdecydowanie opowiada się KO, najwięcej wątpliwości mają PSL i PL-2050 zaś Lewica, deklarując formalne poparcie dla tej idei, tak naprawdę niewiele ryzykuje, bo wie, że żadna z pozostałych partii opozycyjnych nie chce zawierać z nią sojuszu wyborczego – i że i tak będzie zmuszona do startu samodzielnego. Pokazuje to także, że polityczne poparcie dla wspólnej listy w dużym stopniu odzwierciedla skalę wątpliwości wobec tej idei istniejącą w elektoratach poszczególnych partii. Nie jest więc tak, że to liderzy nie wsłuchują się w opinie swoich zwolenników. Liderzy po prostu biorą pod uwagę także mniejszościowe stanowisko swoich wyborców i niełatwo jest im zdecydować się na utratę ich poparcia. Nakładają się na to zagrożenia i obawy stwarzane przez wspólną listę dla pozycji politycznej mniejszych (poza KO) partii opozycyjnych.
Zagrożenia te zaś są związane głównie obawą zdominowania a nawet zwasalizowania mniejszych partii przez najsilniejszą w łonie opozycji PO. Dotyczy to zarówno tego jakie te partie będą miały możliwości wpływania na politykę zwycięskiej koalicji demokratycznej, jak i realizacji swoich postulatów programowych, jak tego jaką pozycję zajmą na listach wyborczych i w jakim stopniu uda się im wprowadzić swoich przedstawicieli do przyszłego parlamentu. Dlatego przedstawiciele mniejszych partii opozycyjnych dążą do tego, by porozumienie o wspólnej liście było powiązane z zawarciem porozumienia programowego stanowiącego dla nich swoistą gwarancję uwzględnienia przez zjednoczoną opozycję także ich postulatów programowych. W publicznych wystąpieniach nie podkreśla się natomiast problemu zasad konstrukcji ewentualnej wspólnej listy, gdyż przez wyborców może to być traktowane jako wyraz wewnątrzpolitycznych rozgrywek „o stołki”.
Niewątpliwie jednak przed uczestnictwem we wspólnej liście może powstrzymywać obawa, że kandydaci własnej partii zostaną umieszczeni w okręgach i na miejscach dających im bardzo ograniczone możliwości zdobycia mandatu.
Niestety dominująca na opozycji KO zdaje się nie podejmować żadnych wysiłków by te obawy i wątpliwości rozwiać. Donald Tusk i inni liderzy PO głośno wołają: „utwórzmy jedną listę”, jednak rozumieją to jako „przyłączcie się do nas!”. O sprawach programowych nie ma co gadać, będzie na to czas po wyborach, a na listach wyborczych PO oczywiście będzie musiało się posunąć, ale decydować przecież będzie znajomość i popularność poszczególnych kandydatów. Ostatnio D. Tusk powiedział wyraźnie: Nie będę czekał w nieskończoność (na przyłączenie się do nas?), jeśli pozostałe partie opozycyjne będą chciały iść osobno do wyborów, to ktoś musi wziąć na siebie obowiązek pokonania PiS-u” oraz że jeżeli partie opozycyjne w najbliższym czasie nie zdecydują się na stworzenie wspólnej listy na wybory do Sejmu, to te ugrupowania, które chcą „tylko być i tylko wejść” do Sejmu, dostaną od wyborców srogie baty. Jako lider najsilniejszej partii opozycyjnej nie zaprosił on jednak pozostałych partii do rozmów o zasadach współpracy i o kierunkach programowych demokratycznego sojuszu.
Obawiam się, że nie jest to oferta, która zachęcałaby mniejsze partie do tworzenia wspólnej listy. Wprost przeciwnie: pokazuje to, że zdaniem PO mniejsze partie opozycyjne powinny wybrać między przyłączeniem (czytaj podporządkowaniem) się PO a polityczną marginalizacją.
Odrzucając zgłaszane przez inne partie opozycyjne propozycje określenia opozycyjnego minimum programowego i w to miejsce stosując taktykę „podkradania” i włączania ich postulatów do własnego programu, PO tak naprawdę działa nie na rzecz utworzenia wspólnej listy, lecz zmierza do osłabienia i podporządkowania sobie pozostałych sił opozycyjnych. Natomiast do wyborców pozostałych partii opozycyjnych PO przekazuje komunikat: Po co głosować na słabsze partie opozycyjne, jeśli i tak to my (PO) będziemy realizowali te z ich postulatów, które uznamy za słuszne. Dyskusja programowa na opozycji mogłaby tylko pokazać co w sensie programowym mają do zaoferowania poszczególne partie i wzmocnić ich pozycję wyborczą, a nam to jest niepotrzebne.
W przeciwieństwie do PO pozostałe partie opozycyjne chciałyby przekazać wyborcom jak najwięcej informacji o tym, w jakim kierunku będą działały po ewentualnym zwycięstwie nad PiS. Stąd „lista wspólnych spraw do załatwienia” PSL i PL2050 czy postulaty formułowane na kolejnych konwencjach programowych Lewicy. To podkreślanie jednakowo wspólnoty, jak i odrębności programowej ma służyć z jednej strony konsolidacji własnych elektoratów oraz z drugiej przyciągnięciu do opozycji choćby części wahających się lub nie do końca zdecydowanych „koniunkturalnych” wyborców PiS, których nie da się przecież przyciągnąć jedynie hasłem odsunięcia PiS od władzy.
Czy wobec tych sprzeczności w łonie opozycji utworzenie jednej listy jest jednak politycznie możliwe?
Podstawowym politycznym warunkiem utworzenia jednej listy wydaje się zmiana stosunku najsilniejszej na opozycji PO do jej mniejszych partnerów. Bez uwzględnienia ich uzasadnionych obaw i interesów – formułowane przez D. Tuska wezwania do wspólnego startu pozostaną tylko niemającym szans na pozytywny odzew chwytem propagandowym.
Poza tym myślę, że jedynym sposobem na powstanie takiego sojuszu mogłoby być osiągnięcie zgody na takie konstruowanie wspólnych list wyborczych, które umożliwi każdej z partii opozycyjnych ma zachowania jej odrębności programowej i pozwoli na wyborczą walkę o swą pozycję w ramach opozycji, bez naruszania wspólnego dążenia do odsunięcia PiS od władzy. Jako sposób na taką konstrukcję list wyborczych już dość dawno temu proponowałem listy alfabetyczne. Dziś jestem jednak skłonny uznać, że technicznie lepszym rozwiązaniem byłoby wykorzystanie propozycji Marka Borowskiego tj. umieszczenie kandydatów poszczególnych partii na wspólnej liście na tych samych, stałych miejscach we wszystkich okręgach. Gdyby przyjąć, że kolejność kandydatów poszczególnych partii na wspólnej liście zostanie określona drogą losowania, to wszystkie partie uzyskałyby równe szanse wyborcze, a liczba uzyskanych przez nie mandatów odzwierciedlałaby poziom ich poparcia w elektoracie opozycyjnym.
Taka konstrukcja opozycyjnych list wyborczych pozwoliłaby na równoczesną prezentację wspólnych dla całej opozycji postulatów i propozycji ustrojowych oraz na wskazywanie przez poszczególne partie ich odrębności programowych. Powinno to także zmniejszyć demobilizacyjny efekt wspólnej listy i tym samym umożliwić zwiększenie poparcia dla całej opozycji.
Oczywiście jak każde rozwiązanie, także przypisanie kandydatom poszczególnych partii stałych miejsc na wspólnej liście ma swoje słabości. Pierwszą z nich jest konieczność przekonania wyborców do zmiany dotychczasowych nawyków przy głosowaniu. Można się obawiać, że część z nich, zamiast zastanawiać się na kandydata której z partii opozycyjnych głosować, po prostu tradycyjnie zakreśli swój krzyżyk przy pierwszym numerze na liście. O istnieniu tego niebezpieczeństwa świadczą konsekwencje zastosowania w 2014 r. „książeczek do głosowania”.
Poza tym stałe miejsca poszczególnych partii na wspólnej liście spowodują, że nie będzie można dostosować charakteru (składu) listy do zróżnicowanej siły poszczególnych partii w różnych okręgach. Oznacza to, że silna pozycja najbardziej popularnej w danym okręgu partii pozwoli na uzyskanie mandatu nawet słabszym kandydatom z innych partii opozycyjnych. Jest to jednak zjawisko, z którym mamy do czynienia także przy obecnych zasadach konstrukcji list, pozwalających na uzyskanie mandatu przez mało popularnych kandydatów, jeśli lista uzyskała wysoki wynik dzięki ciągnącej ją „lokomotywie wyborczej”.
No i wreszcie najmniej merytoryczne lecz nie najmniej ważne zastrzeżenie wobec takiej konstrukcji list: to pozbawienie w ten sposób aparatów partyjnych poszczególnych partii (a w szczególności dominującej na opozycji PO) możliwości wykorzystywania swej pozycji do wywierania nacisków zarówno na kandydatów, jak i na sojusznicze partie i stosowania swoistego handlu miejscami.
Podsumowując i próbując odpowiedzieć na dwa postawione tu pytania sądzę, że mimo tego, iż z politologiczno-socjologicznego punktu widzenia jedna lista wydaje się korzystnym – choć nie pozbawionym ryzyka – sposobem na odsunięcie PiS od władzy, to polityczne szanse na jej powstanie są niewielkie. A zależą one głównie postawy PO.
To na PO, jako najsilniejszej partii opozycyjnej, spoczywa bowiem odpowiedzialność za zaproponowanie pozostałym siłom opozycyjnym takich warunków uczestnictwa w sojuszu wyborczym, które nie naruszą ich istotnych interesów i oczekiwań.
Janusz J. Tomidajewicz
Em. profesor ekonomii na UEP i w Uniwersytecie Zielonogórskim.
Założyciel Unii Pracy i wieloletni członek jej władz krajowych i regionalnych.


„takie konstruowanie wspólnych list wyborczych, które umożliwi każdej z partii opozycyjnych ma zachowania jej odrębności programowej i pozwoli na wyborczą walkę o swą pozycję w ramach opozycji, bez naruszania wspólnego dążenia do odsunięcia PiS od władzy.”
Właśnie!
Ręce opadają z rozpaczy. Te sprawy powinny być już dawno przedyskutowane z wypracowaniem najlepszego rozwiązania.
„technicznie lepszym rozwiązaniem byłoby wykorzystanie propozycji Marka Borowskiego tj. umieszczenie kandydatów poszczególnych partii na wspólnej liście na tych samych, stałych miejscach we wszystkich okręgach.”
Chyba możliwa jest taka konstrukcja umowy koalicyjnej, by wspólna lista zapewniała każdej partii więcej, niż start oddzielny? Może dopiero coś takiego umożliwi takiej listy powstanie.
Są różne pułapki. Np. załóżmy, że na wspólnej liście jest po trzech kandydatów partii X i Y, i że dostali tyle głosów:
X1 – 7000
X2 – 600
X3 – 400
Y1 – 1100
Y2 – 1000
Y3 – 900
Czyli 8000 głosów na X i 3000 na Y. Jeśli z listy dostanie się do sejmu 4 kandydatów, to będą to X1 i Y1,Y2,Y3 – podział zupełnie niesprawiedliwy. (Startując ze swojej listy X miałoby może szansę na dwa miejsca.)
Wydaje się, że „sprawiedliwą umowę jednej listy” można skonstruować przez pisemne zobowiązanie się do rezygnacji niektórych kandydatów, tak by osiągnąć liczbę posłów danej partii z listy proporcjonalną do liczby głosów na daną partię.
Wtedy nawet wyborca X przeciwny partii Y zagłosuje na X na wspólnej liście, bo choć przysporzy to również poparcia dla Y, to jego głos da więcej partii X (niż gdyby X startowała z listy własnej, z powodu d’Hondta).
Wstyd mi (nie zaznajomionemu ze szczegółami ordynacji) przedstawiać tu moje — być może naiwne lub błędne — uwagi. Ale wydaje się, że te sprawy nie są w ogóle dyskutowane.
>>Takie podejście wymaga od liderów partyjnych wyjścia poza schemat myślenia partyjnego, wodzowskiego… i to chyba jest obecnie największym problemem.
Warto podkreślić, że jest to też kurs na odpartyjnienie państwa. Partie wodzowskie z założenia nie nadają się do budowania państwa demokracji pluralistycznej.<<
Niech wyżej zamieszczony cytat z mojego tekstu (2017, link: https://studioopinii.pl/archiwa/181253) posłuży tu za komentarz.
Odwołując się do słownictwa prof. S. Obirka, dostrzegam tu silny wpływ "współmyślenia".
Gratuluję analizy.