Ożeniony ze szlachcianką (83)35 min czytania

27.08.2022

W poprzednich dwóch odcinkach pamiętnika Marii Bułhak-Janiszewskiej, stryjecznej prababki mojej szlachcianki, Grażyny Jankowskiej, towarzyszyliśmy rodzinie Bułhaków w Moskwie i Petersburgu lat 1886-1908. W dzisiejszym (ostatnim) odcinku, spełni się marzenie Marii: małżeństwo ze szlachcicem Janiszewskim. Na zdjęciu trzech sióstr Bułhak, autorka, Maria, jest w środku.

Zaczęłam siódmą klasę, ostatni rok rosyjskiego gimnazjum w Petersburgu. Podciągałam się ze wszystkich przedmiotów, najlepiej z francuskiego, nazywano mnie: “petite francaise”. Niemiec Grunberg, okazały, postawny stary pan, surowy w ocenach, mnie dość lubił i zmusił nas z Olą Łopatiną, pierwszą uczennicą, do wydeklamowania na balu sceny z Wilhelma Tella. Z historii byłam też dobra, lubiłam profesora, który ujął mnie swoją postawą wobec rozbiorów Polski, oceniając je jako zbrodnię wobec wolnego państwa. Pobłażliwy był też dla mnie, wiedząc, że pochodzimy z tych samych kresów, nauczyciel matematyki, poczciwy Żyd Michelson. Trzeba było skończyć z jak najlepszymi wynikami i na bal maturalny znaleźć wesołego, zgrabnego chłopaka do tańca. Mniej ceniło się szkolnych kolegów, za to kadeci mieli zapewnione powodzenie.

Tej zimy atrakcją Petersburga był ślub Saszeńki, młodszej córki hrabiego Szeremietiewa, dla którego pracował Papa. Skarbiec Szeremietiewych w owe czasy oszacowano na 4 miliony rubli złotem. Cały pałac od góry do dołu odnawiano i odświeżano. Rulony kosztownych adamaszków leżały w piwnicy przygotowane do reperacji podniszczonych kanap i foteli, niektóre obszyto na nowo. Nasza Panna Anna była proszona do pomocy przy ubieraniu hrabiny, przyszywała brylantowe guzy do długiej sukni. Guzy te bowiem wyrabiane ze złota, pereł i drogich kamieni, były za każdym razem, gdy żupan czy suknię zdejmowano, odpruwane i na nowo przyszywane. Miały złote uszka i chowano je do szkatuł z precjozami. W ślubie wzięli udział Cesarz i Cesarzowa. Orszak ślubny wystąpił w starych ruskich bojarskich strojach. Zajeżdżały wspaniałe dworskie powozy z lokajami w czerwonych, ze złotem, liberiach. Władzio kręcił się po ulicy niedaleko ich domu, bo jako chłopiec mógł sobie na taki spacer pozwolić, nam dziewczynkom nie wypadało. Car z carową mieli ubiory ze srebrnej lamy, cesarzowa miała brylantowy diadem na głowie, a cesarz czapkę, bogato ozdobioną drogimi kamieniami. Żupany ich były długie i wyglądali dość niezgrabnie, szczególnie małego wzrostu cesarz. Szeremietiewowie wyglądali okazale, on wysoki, postawny, ona ze swoją niemiecką, rasową twarzą. Orszak lśnił od pereł i drogich kamieni, wyglądał jak przeniesiony z baśni “Z Tysiąca i jednej Nocy”.

Na letnie wakacje zaprosili nas młodzi Jankowscy, Lolo i jego żona, którzy osiedlili się na Łotwie. Po ukończonych studiach leśniczych wujaszek (kuzyn dziadka Grażyny, MM) ożenił się i objął w zarząd leśnictwo Zalingen. Znalazł tam ruderę, zdziczały i zarośnięty chwastami ogród, zniszczone budynki gospodarskie. Po kilkunastu latach doprowadził posiadłość do kwitnącego stanu. Dom był pakowny, w staroświeckim stylu, kryty dachówkami. Z ganku wchodziło się do przedpokoju, ozdobionego rogami jeleni i wypchanym olbrzymim głuszcem. Na prawo był salon z meblami krytymi niebieskim adamaszkiem, a dalej gabinet wujaszka. Na lewo salon pąsowy i sypialnia wujostwa, a z salonu wchodziło się do ogromnego jadalnego pokoju, skąd było wyjście na szeroki taras do ogrodu. Do jadalnego pokoju z drugiej strony przylegała garderoba, gdzie za kotarą spały dziewczęta służebne, a jednocześnie był to pokój kredensowy, a za nim kuchnia, spiżarka, jakieś składy i schody na górę do kancelarii leśnictwa i do dwóch pokoi przeznaczonych dla pisarza i dla pomocnika wujaszka, gdzie też mieszkali praktykanci.

Spędziliśmy tam rozkoszne lato. Atmosfera różniła się od natalewskiej. Był to dom ludzi pracy z przewagą dzieci. Nas z było pięcioro, u wujostwa czworo. Ich Hela była 13 -letnią dziewczynką, ciemną szatynką o szafirowych cezach, mocnych rumieńcach. Zyk był zgrabnym, zwinnym chłopcem, świetnym gimnastykiem. Wujostwo po osiedleniu się na Łotwie uczyli się czytać i pisać po łotewsku, ale również dbali, żeby dzieci poznały mowę ojczystą. Rano było wspólne dyktando polskie na werandzie od ogrodu. O godzinie 11. wnoszono na werandę tacę ze śniadaniem, które się składało z wybornego łotewskiego czarnego chleba, świeżutkiego białego sera i śmietany. O 12 wybieg do ogrodu. Była tam drabina sznurowa, wysoki słup do wdrapywania się, kółka, na których chłopcy wyczyniali karkołomne sztuki, tak że nie mogłam patrzeć bez drżenia. Wujaszek nie chuchał w dzieci, hartował je świeżym powietrzem, wyrabiał im siłę i sprawność fizyczną. Nas też do tego zaprawiał i lubił jak chodziliśmy boso, co nie było do pomyślenia w Natalewsku.

Leśnictwo Zalingen miało fermę, którą wujaszek oddawał w dzierżawę, zostawiając dla siebie tylko parę koni, dwie krowy, trochę nierogacizny i drób. Farmer, Łotysz, przynosił co było potrzeba dla inwentarza, ale wujaszek wyłączył dla siebie łąkę między ogrodem a rzeką, która płynęła blisko dworu. Gdy nadchodził czas sianokosów, wszyscy grabiliśmy siano i układaliśmy w kopy. Łąka była przecięta kilku rowami, do których podczas większych deszczów napływały ryby z rzeki. Wtedy chłopcy, zakasawszy spodenki, specjalnymi koszami na długich kijach, je łowili. Najwięcej przejmował się tym sportem Mutek. Umorusany i przemoczony brodził w rowie, coś złowił, prosił kucharkę, żeby mu dała trochę, masła i patelnię. Robił na podwórku z cegieł mały piecyk, rozpalał ogień, czyścił sam ryby i smażył na patelni. Bardzo zręcznie to robił i okropnie śmiesznie przy tym wyglądał.

Od strony drogi szła przez ogród piękna aleja z wysokich brzóz. Krzyżowała się z aleję orzechową, która kończyła się ogromnym krzakiem orzechów laskowych, wystarczyło potrząsnąć pędy, żeby orzechy sypały się na głowę jak grad. Ogród wujaszek oddał pod naszą opiekę. Gracowaliśmy aleje i ścieżki, wygrabialiśmy suche liście i wywoziliśmy śmiecie, układając je w podłużne kompostowe stosy. Wujaszek dobrze wyczuwał nasze zainteresowania, każdemu wyznaczył grzędy, dał nasiona i flance i przychodził kontrolować. Ja doczekałam się pięknej lewkonii, którą z dumą pokazałam wujaszkowi.

Wujaszek Lolo Jankowski był wyznawcą postępowych idei, prawdziwym demokratą i gorącym patriotą. Tu się mówiło o sprawach polskich, o powstaniu 63 roku. Nauczyliśmy się tego lata mnóstwa patriotycznych piosenek. Po kolacji śpiewaliśmy na werandzie pod kierownictwem wujaszka lub cioci, która grała na fortepianie i śpiewała. Czasem urządzałam przedstawienie, najczęściej odgrywaliśmy Copelię. Ja grałam rolę czarownika, owinięta w długą pelerynę z kapturem. Hela i Zonia były lalkami, ubrane w krótkie haleczki i przepasane szarfami, tańczyły jako baletnice. Zyk był pięknym Francuzem, który wskakiwał przez okno, porywał Helę i tańczyli razem. Władzio tańczył z Zonią. Lińcia, a małe dzieci stanowiły publiczność, która wygodnie siedziała na kanapie.

Kiedyś z zarządu leśnego w Rydze przyjechała komisja, którą podejmowano wystawną kolacją.

Inspektorzy byli zadowoleni z kontroli, gdy nagle zabrzmiał mazurek Dąbrowskiego, a za nim pieśń: “Nasz Stefan Batory Wielki…” Rozmowa ucichła, my struchleliśmy poznając głos Mutka, który balansował się na huśtawce i wyśpiewywał, co tylko umiał. Starszy urzędnik spochmurniał, ale na szczęście sam Mutek uratował sytuację, intonując swym dziecięcym głosikiem: “Bog Cara Chrani”. Dygnitarz rozjaśnił swe oblicze i powiedział: “Kakoj sławny malczyk, kak choroszo pajot”.

Na Św. Jana chłopi i cała służba byli zajęci przygotowaniem do wielkiej zabawy, trwającej przez całą noc. Do dworu przyniesiono tyle dużych wieńców z dębowych liści, ile panien było we dworze, bo wieczorem na rzece płynęły wianki, każdy z zapaloną świeczką umocowaną wśród liści. Na drągach paliły się oblane smołą pochodnie. Mężczyźni strzelali ze strzelb na wiwat. W domu dzierżawcy grała muzyka, zbierało się dużo ludzi z pobliskich wsi. Hela jako córka leśniczego przewodziła w tańcu. Każda dziewczyna musiała sama zapalić świeczkę i zepchnąć wianek do wody, chłopcy zaś drągami popychali je i nadawali kierunek, żeby równo płynęły po rzece, patrzyłyśmy jak wolno płynęły, hen daleko, aż już nie było ich widać.

Lato spędzone w Zalingen, gdzie opowiadano o rozbiorach Polski, wzbudziło w mojej duszy uczucia patriotyzmu. Pewnego dnia, w Petersburgu, dyrektor gimnazjum, wchodząc do klasy oznajmił: “Dzisiaj mamy klasówkę na temat: „Jak wiele uczuć wzbudza w sercu Rosjanina słowo Moskwa?”. Był to cytat bodajże z “Eugeniusza Oniegina” Puszkina. Dziewczęta zaczęły wyciągać zeszyty, a ja wstałem i powiedziałam: “Panie Dyrektorze, ja na ten temat pisać nie będę mogła, bo dla mnie słowo “Moskwa” nie ma żadnego znaczenia, ja nie jestem Rosjanką”. Spojrzał na mnie spod okularów, swoimi dobrymi, niebieskimi oczami: “Ale przecież mieszkasz w Rosji, jesteś ciągle w otoczeniu Rosjan, czyż nie myślisz i nie czujesz po rosyjsku?” “Nie, panie Dyrektorze, ja jestem Polką, ja myślę i czuję po polsku, nie mogę czuć i myśleć po rosyjsku”. Dyrektor wreszcie powiedział. “No cóż, pisz o najściu Tatarów na Rosję”. W domu rodzice nie byli zadowoleni, przewidując nieprzyjemne skutki mojego patriotycznego wystąpienia, ale ja widziałam ciągle dobre oczy Iwana Siergiejewicza.

Po długich namysłach i naradzaniu się z krawcową miałam wystąpić na balu maturalnym w białej wełnianej sukni, dekolt prawie niewidoczny i długie rękawy. Do tego kołnierz z pięknej gipiury koloru ivoir. Kłopot był tylko jak upiąć włosy? Dotychczas miałam warkocz spuszczony na plecy. Nie był zbyt gruby, ale koleżanki uważały, że z całego gimnazjum, ja miałam najpiękniejszy odcień włosów, tak zwany “blond cendre”. Na bal bona upięła mi go szpilkami z tyłu i zalecała głową nazbyt nie kręcić, bo się koafiura w tańcu rozleci. Tańczyłam bardzo dużo, kotylion był wspaniały. O 12. mój kawaler Gausch pożegnał się, bo musiał wracać do koszar, ale zjawił się drugi kawaler Mirki, z którą miałyśmy się kawalerami zamieniać. Jej pierwszy był to jej kuzyn, oficer z gwardii, ale gruby, ociężały i ani myślał zadawać się z nami, siedział przez cały czas w bufecie. Drugi przetańczył ze mną parę razy i już pozostał przy Mirce, a mnie emablował Sierioża, przyniósł mi do stolika talerzyk ze słodyczami i sumiennie się mną opiekował. O 3. muzyka zagrała poloneza i po kolei przechodziliśmy przed przełożoną i dyrektorem. Panny wszystkie dygały, a panowie składali głęboki ukłon.

Nadieżda Nikiforowna, nasza poczciwa dama klasowa, która wyróżniała mnie i Łopatinę, a także Lizę Pawłownę, nazywając nas po imieniu, zaproponowała, żebyśmy się przygotowały do matury, zwracając się do Boga o pomoc. A więc dać na mszę w cerkwi i iść do spowiedzi. Mamie podobał się ten pomysł i dała mi na to kilka rubli. Przyłączyły się do tego inne Rosjanki i spora grupa zebrała się w cerkwi.

Moja matura wypadła w roku 1904, w którym w Rosji odbywały się obchody trzechsetlecia panowania rodziny Romanowych i dwóchsetlecia założenia Petersburga. Tematów było cztery, ja wybrałam: „Wszechstronność zainteresowań i prac Piotra Wielkiego”. Temat mi odpowiadał, bo można było rozpuścić wodze fantazji. Gdy doszło do egzaminu ustnego, pan dyrektor wszedł do klasy i trzymając w rękach stos naszych prac pisemnych, powiedział: “Najlepiej napisała panna Bułhak, z werwą, talentem i zacięciem literackim”. I dodał z uśmiechem: ”Nie będzie Pani zdawała egzaminu ustnego”. Reszta egzaminów poszła jak po maśle. Ola Łopatina dostała złoty medal, a ja i Wasiliewa – srebrne. Przełożona zawołała do siebie medalistki. Miałyśmy z nią jechać do Gatczyny, żeby odebrać nasze medale z rąk cesarzowej Marii Fiodorowny. Obowiązywały białe suknie. Poszłyśmy z Mamą do fryzjera, który mi ślicznie zaondulował włosy. Przełożona pochwaliła mój wygląd i uczesanie. Sama była ubrana w suknię z pięknej, granatowej mory z wielką, brylantową cyfrą na ramieniu, jako znak, że skończyła Instytut cesarzowej z najwyższą nagrodą. Pojechałyśmy wynajętą karetą na dworzec, a stamtąd specjalnym pociągiem do letniej rezydencji cesarzowej – matki. Dowoziły nas do pałacu kibitki nasuwając nieprzyjemne wspomnienia z czasów polskich powstań.

Zdjęłyśmy peleryny i płaszcze w dużej sali. Weszła cesarzowa. Miała suknię z czarnej koronki na popielatym, jedwabnym spodzie, śliczne uczesanie ciemnych włosów. Jej szyję otaczał sznur dużych pereł. Sięgał jej z pewnością do kolan, więc zwijała go i skręcała ciągle w palcach. Zatrzymywała się przy każdej dyrektorce, która nisko dygała, a my z nią. Cesarzowa mówiła po francusku, zwykle tylko z jedną z panien. Ola mi się przyznała, że nic nie zrozumiała, tylko na oślep odpowiedziała: “Oui Madame”. Do mnie nie podeszła, a szkoda, bo ja lepiej niż Łopatina, umiałam po francusku.

Gęsiego, za naszą przełożoną, przeszłyśmy do wielkiej sali. Cesarzowa stała w otoczeniu błyszczących szlifami i orderami panów, przeważnie wojskowych. Każda przełożona dygała do niej trzy razy. Na stoliku leżały medale, które podawał cesarzowej, jej adiutant. Po przyjęciu medalu należało pocałować cesarzową w rękę. Odruchowo raz jeszcze dygnęłam, przechodząc przez szpaler młodych, przystojnych, z ciekawością patrzących na nas, panów. Weszłyśmy do ogromnej sali jadalnej z kolumnami, z oknami od podłogi aż do sufitu, gdzie stały okrągłe stoły, koło których uwijali się lokaje w liberiach cesarskich. Uważnie zlustrowałam nakrycie: srebrne sztućce, biała porcelana z monogramem cesarza i ikony osobliwego kształtu, piękny bukiet z róż i goździków i waza pełna czereśni. Podano zupę, nie wiem, z czego była, pływał po niej groszek ptysiowy, co było na pieczyste i na deser, nie pamiętam. Lokaj zabrał talerze i obniósł czekoladę, cukierki i czereśnie. Było już po obiedzie i wszyscy naokoło poczęli wstawać.

Lokaj wziął z flakonu bukiet i podał mi go z uśmiechem.

Zapomniałam o tym wszystkim, gdy wysiedliśmy z pociągu w Marjan – Górce i zobaczyłam przed dworcem powóz i czwórkę karogniadych koni z Natalewska. Przed nami był znów przestwór, bezmiar powietrza, cudowne tchnienie lasu. Znajome uczucie nieziemskiego spokoju. Pocałunki, okrzyki , pytania i gorąca doskonała kolacja. Nie zamąciło mi tego szczęścia nawet to, że opowiadanie o mojej wizycie u cesarzowej spotkało się z wyraźną dezaprobatą. Dziewczynka z dobrej polskiej rodziny nie powinna była dygać przed rosyjską cesarzową.

Gucio Bułhak przyjechał do Natalewska z Moskwy, gdzie ukończył studia prawnicze, a gdy dowiedziano się o tym, w Ihumeniu, zaproszono go na sędziego honorowego. Pracując w sądzie zawierał znajomości, poznawał ludzi. Dość często bywał u nas Alik Janiszewski, który był administratorem w majątku Słotwińskich. Opowiadał barwnie o Warszawie, dokąd jeździł w interesach majątkowych. Przyjechała raz Marysia Janiszewska, zaręczona z Aleksandrem Puciatą, wkrótce miał być jej ślub. Była w guście męskim, zgrabna i pulchna blondynka. W sąsiedniej Rudni krzywiono się na Romana Jeleniego, który starał się o Melę Ossowską. Ale Mela kochała go i była z nim po słowie. Roman świetnie jeździł konno, jak w cyrku umiał w biegu wskoczyć równymi nogami na grzbiet konia. Poznałam tez pogromcę serc niewieścich, Leosia Hrehorowicza, który mieszkał w Słuczyźnie.

Dni płynęły gorące upalne, beztroskie i szczęśliwe. Życie w tym rodzinnym, dostatnim dworze, wśród tych starych babuniek, przy Cioci Niucie, przy Guciu i innych krewnych, było szczytem moich pragnień, nie wyobrażałam sobie lepszego życia. Podobali mi się ludzie, psy, konie, krowy i cielęta, ogród i kwiaty, a nade wszystko las, z którego wracałam przepojona zapachem żywicy i biegłam czym prędzej do lustra, żeby podziwiać moje oczy, w których odbijał się nieuchwytny urok tajemniczej głębi lasu i które z każdym dniem nabierały wyrazu i stawały się piękniejsze. Kiedy Panna przynosiła na ganek ogromny kosz borówek, porzeczek lub malin do przebrania na konfitury, panienki zakasywały rękawy i zasiadały naokoło stołu, a Ciocia ku ogólnej radości przynosiła powieść Anatola Krzyżanowskiego “Dwa prądy”, rzecz nową i postępową. Czytała świetnie, miała przyjemny timbre głosu i doskonalę dykcję.

1904. Wybuchła wojna rosyjsko-japońska. Cesarz japoński nazywał się Mikado i żaden śmiertelnik nie śmiał podnieść oczu na świętą postać ukrytą w bogatych fałdach złocistego atłasu i oblicze, tchnące nieziemską powagą i cnotą, kraj bohaterskich samurajów, uroczych gejsz, kraj chryzantem i kwitnącej wiśni, trudno więc było uwierzyć, że potrafią strzelać. Żołnierze rosyjscy jadący na front śmieli się, mówiąc: “Szapkami ich zakidajem.” Ale stało się inaczej. Japończycy byli doskonale ubrani, nakarmieni , znali teren. Nasi żołnierze jechali jedynym torem 3 tygodnie. Prowiant nie nadchodził w porę. Jedli tylko proso, a gdy nastały upały, skarżyli się, że otrzymali transport czapek bez daszków, więc słońce wypalało im oczy i szli do lazaretów. Opowiadano o ruskiej flocie, że płynęła na stracenie.

Po ukończeniu gimnazjum otwierała się przede mną droga do pracy zarobkowej. Byłam najstarsza, należało pomóc rodzicom. Czasy się zmieniły, kobiety miały możność zdobycia wyższego wykształcenia. Kuzynki moje były to bogate panny, siedziały w majątku i nie potrzebowały pracować zarobkowo. Mój ojciec w posagu mógł nam dać tylko wykształcenie. Nęciła mię myśl wstąpienia do Akademii Sztuk Pięknych, ale ogarniały mnie wątpliwości, czy posiadam prawdziwy talent, czy też jako mierna artystka, będę klepała biedę. Rozstrzygnął Papa. Zapisał mnie do Instytutu Pedagogicznego, którego protektorem był Wielki Książę Konstanty, a przyjmowano tylko panny, które skończyły szkoły średnie z medalami.

Wysokie marmurowe schody biblioteki prowadziły do czytelni. Pod oknami stały podłużne żardiniery z kwitnącymi pelargoniami, szły obłożone kaflami długie rury, ogrzewające salę. Po obu stronach stały długie stoły i wygodne krzesła. Chodniki tłumiły kroki. Na końcu sali, w złotych ramach widniał naturalnej wielkości portret Katarzyny II. pod purpurowym baldachimem, w szerokiej żółtej atłasowej sukni, w białej peruce, w złotem i perłami haftowanych trzewiczkach, w puszystym, koronkowym rękawie, a jej ręka wskazywała na płonący obok na złocistym trójnogu, w alabastrowej czasze znicz – symbol wiedzy.

W dzień inauguracji zobaczyłam rój dziewcząt, a wśród nich Lizę Pawłowską. Wzięłyśmy się pod rękę i tam, na drugiej ławce pod oknem, przesiedziałyśmy razem całe studia. Profesorowie nasi wybrani przez Wielkiego Księcia stanowili elitę uczonych rosyjskich. Rosyjski wykładał profesor Kulman, elegancki, młody brunet, który jednocześnie uczył rosyjskiego dzieci cesarza. Od francuskiego miałyśmy dwóch szykownych Francuzów, a wykłady niemieckiego prowadził profesor Braun, rektor uniwersytetu petersburskiego. Niezwykle piękną wymowę odznaczał się profesor Dawid Grom, znawca historii starożytnego Rzymu. Odznaczał się przy tym niepospolitą urodą. Z rozkoszą słuchałyśmy wykładów, z przejęciem pisałyśmy referaty, pilnie pracowałyśmy na seminariach.

Niedługo wygłosiłam, siedząc na miejscu profesora, mój pierwszy referat z literatury rosyjskiej.

Studiowałyśmy stare klechdy ruskie, napisałam o bohaterze, który się nazywał Waśka Siulakinowicz. Wyobrażałam go sobie jako zdrowego, ryżego chłopa w wysokich butach, w rozchełstanej, białej koszuli, podpasanego czerwoną krajką, w kolorowym kaftanie z wielkim drągiem w ręku. Miałam straszną tremę, głos mi się załamywał i mimo woli uwydatniał się polski akcent. Gdy skończyłem mówić, profesor wstał i zapytał zbliżając się do stolika, czy jestem Polką? Odpowiedziałam, że tak. Chciał przez to pokazać, że nie robi żadnej różnicy między Polką a Rosjanką.

Do Natalewska, ja i moje siostry, pojechałyśmy ubrane w piękne spódniczki w szkocką, granatowoczarno-zieloną kratę, ale spotkały się one z ostrą krytyką na wsi. Starsze panie orzekły, że były stanowczo za krótkie i że trzeba oddać je Basi, naszej krawcowej w Ihumeniu, do przedłużenia o całe 2 palce. Następnego dnia Dziunia poleciła nam tłuc do upadłego na miazgę migdały w moździerzu, mieszając je z cukrem i białkiem. Bo upieczeniu tort miał jedną warstwę z bukietem ułożonym ze skórek pomarańczowych i smażonych owoców. Zbieraliśmy grzyby, rozpalaliśmy ognisko, a wieczorem ciocia zasiadała do fortepianu, a my tańczyliśmy. Wszystko było, tylko nie było Henryka Januszewskiego, nie mógł przyjechać, bo już gdzieś pracował w Mińsku.

1905. Pewnej niedzieli, w Petersburgu, wracaliśmy z kościoła do domu. Dzień był piękny, zimowy, słoneczny. Szliśmy po Litiejnym Prospekcie, gdzie panował niezwykły o tej porze ruch. Co chwila podjeżdżały sanie i kogoś przyprowadzano, trzymając pod ręce. Dowiedzieliśmy się, że była manifestacja przed Zimowym Pałacem, chciano złożyć petycję, a car kazał dać salwę do ludzi w pochodzie. Nazajutrz dowiedzieliśmy się z gazet, że car nie chciał wysłuchać głosu swojego ludu, ich próśb i żalów. A przecież lud wystąpił w pochodzie bezbronny, niosąc portret cesarza. Jedni oburzali się na cesarza, że okazał się małodusznym tchórzem, a czarna reakcja z komendantem policji na czele, na bezczelnych manifestantów i na wszystkich liberałów i postępowych ludzi. Na uniwersytecie zawrzało, gdyż studenci przyjaźnie usposobieni byli wobec manifestantów. Na wszystkich ustach były słowa: “Konstytucja” ,”Parlament”. “Rosja jest państwem zacofanym, precz z monarchią absolutną”. W fabrykach i zakładach przemysłowych odbywały się wiece, a gdy zaczęła interweniować policja, ogłaszano strajk. W naszym Instytucie też odbył się wiec. Pawłowska powiedziała: “Chodźmy stąd natychmiast, skończy się to wszystko źle“. Nie posłuchałam jej i z tłumem dziewcząt poszłam do największej auli, gdzie przemawiali studenci. Żądali konstytucji, zniesienia monarchii. Zapamiętałam słowa: “Carskije stupajki” i dierżymordy”.

Gdy na drugi dzień przyszłam do Instytutu, solidne, pięknie rzeźbione drzwi były zamknięte. Zamykano uczelnie, stawały fabryki. Policja szalała. Zakładano bezpłatne stołówki dla robotników. Ja zostałam przydzielona jako kelnerka. Nasza jadłodajnia obejmowała 3 izby , gdzie krajałyśmy chleb i nalewałyśmy herbatę z samowara. Była duża kuchnia, a w niej dwa spore kotły, przy których z ogromnymi warząchwiami kręciły się dwie kucharki, a na wprost jadalnia z trzema długimi stołami, przykrytymi ceratą. Roznosiłam talerze z kapuśniakiem, w którym leżał spory kawałek gotowanego mięsa, na drugie danie podawałam kaszę suto omaszczoną. Chleba było pod dostatkiem, a na końcu każdy dostawał szklankę herbaty z cukrem. Byłam z tego bardzo dumna, chociaż suknia moja od tej kapusty niemożliwie cuchnęła. Nasza stołówka została zamknięta z powodu, że jeden z robotników, pijany, wylał czajnik z gorącą herbatą na koleżankę Nikoładze, piękną Gruzinkę.

Zorganizowano prywatne wykłady u profesorów. Mnie się udało być kilka razy u profesora Adrianowa, który wykładał rosyjską literaturę. Patrzałam na jego szczupłą sylwetkę człowieka pogrążonego w wiedzy, ale też podziwiałam piękne meble w jego gabinecie, w głęboką toń starych mahoniowych kanap i foteli, na których siedziałyśmy. Zachwycały mnie wspaniałe szafy pełne książek i ozdobne, kosztowne wydawnictwa, rozłożone na stolikach i etażerkach, pełnych kosztownych bibelotów. Raz byłam w prywatnym mieszkaniu, gdzieś w mrocznym zaułku, prelegentka wygłaszała wykład na temat: “Kapitału” Marksa. W niedużym pokoju było bardzo gorąco i pełno ludzi. Wszyscy szeptali, że trzeba się mieć na baczności, bo może wtargnąć policja. Prelegentka mówiła bardzo płynnie, ale ja mimo największego skupienia, nic nie rozumiałam.

Rząd, obawiając się wybuchu rewolucji, zgodził się na utworzenie parlamentu pod nazwą “Duma”. Ogłoszono swobodę wyznania, wolność słowa, prasy i zebrań. Kolonia polska w Petersburgu, licząca 15 tysięcy ludzi, urządziła zebranie, zaczęły się przemówienia, prognozy na przyszłość, a gdy zagrano “Jeszcze Polska nie zginęła”, wszyscy płakali ze wzruszenia i my z Mamą, też. Formowały się partie. Jedną z nich była partia Konstytucyjno-Demokratyczna, do której należał Papo. Polacy zdawali sobie sprawę, że Rosja nigdy się nie zgodzi na autonomię Polski, ale marzyli o tym, w tej liczbie i ja. Grano utwory Chopina, deklamowano polskie poezje

Wreszcie uczelnia ogłosiła rozpoczęcie wykładów. Profesorowie podzielili się na dwie grupy: konserwatyści na czele z dyrektorem i postępowi, jak bracia Grimm i profesor Forster. Nasz profesor języka rosyjskiego, który umiał mówić po polsku, pięknie deklamował “Odę do młodości”. Trzy nasze damy klasowe, będące w szkole pod protektoratem Wielkiego Księcia, oczywiście musiały trzymać się starego reżimu. Do tej kategorii należały też bogate uczennice, dziewczęta z biednych rodzin były nastrojone rewolucyjnie. Doszła do naszego kącika lista z napisem: ” Kto czytał “Kapitał Marksa”, niech się podpisze”. Pawłowska powiedziała, że podpisując się, narazimy oboje rodziców.

W Natalewsku było rojno i gwarno. Przy stole toczyły się rozmowy, o wyborach do Dumy. Dowiedziałam się, że posłem ziemi mińskiej był pan Roman Skirmunt, a do Rady Państwa powołano pana Edwarda Cyniłłowicza. Wolno było przywrócić wykłady na uczelniach polskich, zwrócono zajęte po Powstaniu 63 roku kościoły i inne dobra kościelne, ogłoszono wolny wybór wyznania, rodziny, gdzie tylko jedna osoba, ojciec lub matka, byli katolikiem, mogły przejść na tę wiarę.

W Rawinicach znajomi wydawali bal. Ciocia miała suknię z adamaszku, wstawkę z bladoróżowej drobniutko plisowanej krepy i do tego takiego koloru rękawiczki. Podjechały powozy, jechałam jak królewna z bajki oddychając wonią lasu. Do damskiego pokoju, gdzie przebierałyśmy się w balowe suknie, wbiegła Maryleczka , przebrana w śliczny powiewny strój rusałki i zarzuciła nam ręce na szyje. Liczebna przewaga panów sprawiła, że bawiłam się doskonale. Naprzeciw mnie siedział Gucio i powiedział mi pierwszy w życiu komplement: ” Wyglądasz jak dziewczynka z obrazu Greuze’a”.

Nastał sezon grzybowy. Dola zaproponowała nam przebranie się w krakowskie stroje, pozostawione przez panny Jelskie. Dała mi strój Leli, która była dużo wyższa i tęższa ode mnie. Spódnica była za długa, ale to nie bieda, ale gorset za duży. Włożyłam go jednak, bo był z pięknego, czerwonego atłasu i było mi w nim bardzo do twarzy. Przewiązałam go jak mogłam najciaśniej muślinowym fartuszkiem. Nie wzięłam prawdziwego sznura korali bojąc się zgubić go w lesie. Ustroiłam się za to w piękne zwykłe szklane paciorki, które mi przeszkadzały przy zbieraniu grzybów, ale czego kobieta nie zniesie, żeby być piękną. Grzybów było bród. Ciocia kazała zbierać wszystkie, nie wyłączając kurek i surojadek, które nazywano wtedy lisiczkami i surojażkami z białoruska Nanizane na drugim patyku smażyliśmy rydze z kawałkiem słoniny, która rozpalała się na ognisku, kapała na rydze i na ogień. Rydz był do połowy spalony i naturalnie do połowy surowy, ale jedliśmy z wielkim smakiem, brudząc sobie twarze i ręce popiołem . Po powrocie Ciocia zabrała nas do pomocy przy soleniu grzybów. Podawałam jej z kosza, siedząc przy niej na stopniach ganku, obtarte czystą ściereczką na sucho maślaki, lisice, babki i podosinowiki, a ona ja szybko układała w fasce, posypując solą i mocno ugniatając ręką. Dojrzewały owoce, których zjadaliśmy ilości niesamowite, napełniając organizm żywym sokiem przyrody. Jak byśmy jedli i pili samo życie w jego różnobarwnej postaci. Odkryłam nowy gatunek jabłek w młodym sadzie owocowym. Jabłka były duże, miały kształt beczułek, u dołu trochę zwalony, były ciemnozielonego koloru z ciemnym rumieńcem, przedziwnej słodyczy, dojrzewały śliwki, za którymi przepadałam, gruszki sapieżanki, gatunek już wymierający, obecnie już prawie nie istniejący, winiówki, bergamoty i inne, któż je policzy, ale niech żałuje ten, kto ich nie kosztował i nie delektował się nimi.

Tego lata dużo osób przewinęło się przez Natalewsk. Najpierw zjechał cały Rafalin, nie tylko Dziunia z dziećmi, ale i trzy panny Sielickie. Następnie przyjechali całym domem Okołowowie z Rymia, z panią Grabowską i małymi dziećmi. Hania była dorosłą panną, ukończyła pensję w Jazłowcu i pokazywała w salonie, jak uczono panienki reweransów przed parą cesarską na dworze wiedeńskim. Odwiedził nas tez kuzyn Ignaś Bronowski, rumiany blondyn o spokojnych, pewnych ruchach, zaproponował wspólny spacer po ogrodzie. Dowiedziawszy się, że studiuję filologię, zaprotestował przeciw takiemu marnowaniu czasu na studia wyższe dla kobiety, dla której w życiu domowym najpotrzebniejszą jest nauka szycia i gotowania. Dowodził, że bez tych umiejętności kobieta nie potrafi po zamążpójściu prowadzić jak należy domu. Na drugi dzień pojechaliśmy wszyscy do Białej Łuży, gdzie był las, był z nami Henryk Janiszewski, mój przyszły mąż i prowadziliśmy zwykłą banalną rozmowę, ale stopniowo ogarniało mnie jakieś nieznane wzruszenie, w głowie mi się mąciło, nie odróżniałam drzew, nogi mi się plątały w trawie i szyszkach, nie rozumiałam co się ze mną dzieje. A to była miłość. Gdyśmy wracali było późno i tak zimno , że mi zmarzł nos i wchodząc do sali jadalnej odwracałam twarz od światła, żeby Henryk, broń Boże, nie zobaczył mego czerwonego nosa.

1907. Zaczęły się moje egzaminy. Z francuskiego zdawały jeszcze dwie koleżanki, jedna Rosjanką, a druga Żydówką, obie z Warszawy, świetnie mówiły po polsku. Żydówka mówiła, że to jej język rodowity. Z niemieckiego zdawałyśmy tylko dwie: ja i córka pastora, panna Nachman. Egzaminy zostały zdane na bardzo dobrze i nadeszła chwila rozdania świadectw zakończenia studiów. Przy długim stole, pokrytym zielonym suknem zasiadło grono profesorów, a obok widniała postać Wielkiego Księcia. Każda podchodziła do stołu, brała do ręki arkusz dyplomu i dygała, mówiąc: “merci”. Po skończonej ceremonii poszłyśmy do bocznej sali, gdzie były dwa stoły, na których wznosiły się dwie olbrzymie wazy, jedna z gorącym bulionem, przy którym leżał ogromny stos pierożków z mięsem i kapustą, a druga z czekoladą, a przy niej wyborne ciasteczka biszkoptowe. Lokaje w liberiach księcia rozlewali do filiżanek, co kto wolał.

W Natalewsku zaszły duże zmiany z powodu nowych inwestycji w gospodarstwie, Gucio Bułhak stawiał różne budynki i dom dla ekonoma, a także kuchnię, domy dla służby, obory, bo się stara spaliła tej zimy. Chętnie chodziłam do nowej obory, gdzie sprowadzono ze Szwajcarii duże, szarej maści krowy. Bywałam na tartaku i patrzałam jak piła przepiłowywała ogromne kłody drzew.

Pewnego dnia zajechaliśmy do Mińska. Zatrzymaliśmy się w hotelu. Gucio poszedł po bilety do teatru i przyniósł całe pudło czekoladek, a chłopiec od ogrodnika przyniósł tyle bukiecików do przypinania ile było pań. Słuchaliśmy muzyki i śpiewu, jedliśmy cukierki, wąchaliśmy kwiaty. Potem poszliśmy na obiad do Henryka. Amelka z Dziunią orzekły, że w ich towarzystwie mogą być młode panny na obiedzie u kawalera. Byłam szczęśliwa z powodu obecności Henryka, który mnie nie odstępował. Ciocia Niuta w poufnej rozmowie ze mną zapowiedziała mi, że się to, czego pragnę wkrótce się stanie. W tydzień potem zobaczyłam wysiadającego razem z nią Henryka. Nazajutrz byliśmy już zaręczeni. Stary lokaj Antoni, widząc rozradowane twarze zapytał: “Z jakiego powodu taka radość?“. Dopiero, gdyśmy mu wytłumaczyli, wyraził swoją aprobatę, złożył nam życzenia, a mnie pocałował w rękę.

W Petersburgu wszyscy znajomi i krewni z radością przyjęli wiadomość, że wychodzę za mąż. Papo był uszczęśliwiony, bo bardzo kochał ciocię Józię, swoją rówieśnicę i towarzyszkę z lat dziecinnych, a także bardzo lubił i cenił Henryka Janiszewskiego. Podjęłyśmy sprawę wyprawy. Mama doradziła mi suknię ślubną z. koronki. Była to najświeższa moda i bardzo praktyczna, bo taka suknia zawsze się przyda na każdy bal lub inną uroczystość.

Nadszedł upragniony dzień ślubu . Rano przyjechali: Pan January z synami, Ceziem i Guciem. Po śniadaniu poszli obejrzeć miasto, a my z Henrykiem na krótki spacer. Na szóstą mieliśmy jechać do kościoła. Byłam przez cały dzień wzruszona i cięgle chciało mi się płakać. Przed samym wyjazdem do Maltańskiej Kaplicy, przybiegł chłopiec od ogrodnika z bukietem. Gdy odwinęłam bibuły okrzyk zachwytu wyrwał się dosłownie ze wszystkich ust, bo też coś równie pięknego niepodobna było sobie wyobrazić. Na okrągłej, obszytej koronkową falbaną podkładce, były na okrągło ułożone róże, tak cudnie pachnące, że bukiet przechodził z rąk do rąk, bo każdy chciał go powąchać. U wejścia szwajcar ustawił wieszaki i zdejmował okrycia. W drodze do ołtarza modliłam się o szczęście dla nas obojga.

Zasiedliśmy do uczty weselnej. Na pierwsze danie była ryba syberyjska, która się nazywała Nelma, a na drugie kunsztownie udekorowany rostbef. Na zakończenie podano lody, które się nazywały plombir, przyrządzone z posiekanymi drobno smażonymi owocami różnych kolorów. Późnym wieczorem podana była cukrowa kolacja z ananasami i tortem marcepanowym. Z żalem żegnałam Rodziców, całując ich ręce i dziękując za przeżyte pod ich opieką, najszczęśliwsze lata mego życia: dzieciństwo i młodość.

Do pamiętnika Marii Bułhak – Janiszewskiej z lat 1886-1908, dołączony jest Spis wyprawny bielizny Marynki:

  • Prześcieradeł: włochatych 1, płóciennych 12, pół-płóciennych 12, dawniejszych 6.
  • Kap białych: 2, od cioci Emilki 2, narzutek 6.
  • Jaśków 12.
  • Ręczników cienkich płóciennych 18, włochatych 3.
  • Obrusów białych 4.
  • Serwetek białych dużych 3 tuziny, kolorowych herbacianych 18, małych białych 2 tuziny, małych kolorowych 1 tuzin, serwetek do koszyków 6.
  • Chustek do nosa płóciennych, batystowych 3 tuziny,
  • Spódnic białych z haftami 4, wełnianych: czarna 1, granatowa 1, popielata 1, w kratkę angielską 1, czarna stara 1.
  • Bluzki: czarna jedwabna 1, granatowa 1, biała wełniana 1, brązowa wełniana 1, aksamitna 1, różowa jedwabna 1, batystowych 6.
  • Halki: jedwabna różowa 1, jedwabna czarna 1.
  • Pończochy: fille de coss 6 par, bawełnianych 12 par.
  • Koszul płóciennych haftowanych 6, batystowych 6, z ruskimi koronkami 12, nocnych szifon z haftami 4.
  • Majtek batystowych z haftami 12, z pół- płótna z ruskimi koronkami 6.
  • Chustek strojnych 6.
  • Bucików wysokich 4 pary. Pantofle białe, czarne i nocne 3 pary.
  • Suknie: ślubna koronkowa 1, niebieska wełniana 1, kostium 1.

Henryk Janiszewski urodzony 19. 01.1874 roku, ukończył Wydział Mechaniczny na Politechnice w Moskwie, z wynikiem celującym. Po studiach najpierw w majątku ojca, Januarego Janiszewskiego, w Skrylu, a potem w Mińsku, gdzie zamieszkali małżonkowie, Henryk Janiszewski prowadził przedsiębiorstwo inżynieryjne uprzemysłowienia wsi,.

Fachowców sprowadzał z zagranicy. Cenionym jego majstrem był młody Szwed. Gdy majstrowi urodził się syn, inżynier Janiszewski posłał mu wyprawkę wartości 200 rubli, w której zalazło się futro dla żony. Żeby to wszystko przywieźć, według rodzinnej legendy, potrzebne były dwie dorożki. Dobrobyt trwał do wybuchu I wojny światowej, gdy nakazem rządu carskiego, w roku 1916 zakłady Henryka Janiszewskiego ewakuowano z Mińska do Charkowa.

Pamiętnik Marii Bulhak-Janiszewskiej zamyka losy dwóch kresowych rodów szlacheckich.

Bułhakowie i Jankowski wykształcili dzieci na prawników, inżynierów, leśników i nauczycieli, najpierw pod carem , w Odessie, Kijowie, Moskwie i Petersburgu, a później w wolnej Polsce, “Wujaszek” Broniś Jankowski, dziadek mojej szlachcianki Grażyny (zdjęcie poniżej), był po niepodległości – leśniczym w Radomiu, jego syn Alfred, ojciec Grażyny, – mierniczym.

Bronislaw – Witalis Jankowski, zdjęcie z roku 1920

Syrokomla, herb szlachecki Bułhaków.
Ogończyk, herb szlachecki Jankowskich

Wiejska sielanka szlachecka, która wypełniła dzieciństwo Marynki Bułhakówny, na początku XX wieku, ustępowała miejsca szlacheckim marzeniom jako nowej mieszczańskiej elicie.

Alfred i Zofia Jankowscy, rodzice Grażyny. Zdjęcie z 1935 roku.

Ojciec Grażyny śmiał się, że jest „zubożałym szlachcicem”. Lata spędził na zbieraniu rodowych informacji i kaligrafowaniu rodzinnego drzewa genealogicznego, do którego Grażyna zajrzała dopiero 30 lat po jego śmierci. Dla mnie po przeżyciu Holokaustu nic bardziej niż ludzka pamięć się nie liczy.

“Ożeniony ze szlachcianką” jest próbą utrwalenia w jednej rodzinie dwóch pamięci

Dcn

Marian Marzyński

Polski i amerykański dziennikarz, reżyser filmowy i scenarzysta. Ur. 12 kwietnia 1937, zmarł 4.04.2023. Mieszka stale w USA. Album autobiograficzny Mariana Marzyńskiego KINO-Ja. ŻYCIE W KADRACH FILMOWYCH jest do nabycia w księgarni internetowej UNIVERSITAS i w sklepach taniej książki.  

Witryna Marzyńskiego LIFE ON MARZ

Więcej w Wikipedii

Ożeniony ze szlachcianką (100)

12.03.2023

Siedzimy jak tysiące razy przedtem przy kawiarnianym stoliku.  Szlachcianka naprzeciw mnie, a w jej tle wielkie okno wychodzące na zatokę  Miami…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (99)

13.02.2023

Jestem w Izraelu na dokumentacji nowego filmu. Jako dziecko bylem okupowany przez Niemców w Warszawie i dlatego z sympatii do okupowanych przez Izrael Palestyńczyków zabrałem…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (98)

31.01.2023

2017. Po pierwszym łyku zupy grochowej, która odgrzewana lepiej smakuje, tak sobie gwarzymy: Ty: — Po co on te bombowce wysłał do Syrii? Żeby ukarać? Kogo?…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (97)

23.01.2023

Pod drzewami dookoła rezerwuaru wodnego w Bostonie „Klub spacerujących kobiet” zainstalował wspomnieniowe ławeczki. Gdy ktoś ze spacerowiczów umiera, rodzina lub przyjaciele…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (96)

17.01.2023

W pociągu z Warszawy na odchudzanie w Cetniewie siedzę obok zakonnicy. Już mam ja zagadać, gdy zaczyna szeptać zdrowaśki. Nie mam tremy wobec duchownych,…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (94)

21.12.2022

Nasz syn Bartek napisał list do syna mojego zmarłego przyjaciela Mariusza Waltera. Przetłumaczyłem to na polski. Piotr, życie popędziło nas w różne…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (93)

12.12.2022

W rocznicę wydarzeń, które naszą beztroską Amerykę zamieniły w kraj niebezpieczny znaleźliśmy się na lotnisku w Bostonie w drodze do Miami. Tego historycznego…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (92)

05.12.2022

— Znów wybierasz się na Kubę i znów za własne pieniądze, to znaczy, że nikogo ten temat nie interesuje — grzmi z drugiego pokoju Grażyna, gdy zamawiam…
Czytaj dalej
Print Friendly, PDF & Email