Ożeniony ze szlachcianką (96)11 min czytania

17.01.2023

W pociągu z Warszawy na odchudzanie w Cetniewie siedzę obok zakonnicy. Już mam ja zagadać, gdy zaczyna szeptać zdrowaśki. Nie mam tremy wobec duchownych, bo w czasie wojny zastępowali mi rodziców, więc mógłbym jej przerwać i o coś zapytać, ale o co? Gdzie kupiła swoja luksusowa skórzaną torebkę, designerskie okulary i buciki z drogiej skóry? Moje wojenne siostry były biedne, ale dzieliły się czym miały. U tej zakonnicy zabrakło mi blasku. Co z tego, że dowiedziałbym się o zakonie utrzymywanym przez bogaty dziś Kościół katolicki? O tym, że w czasie wojny nie było jej jeszcze na świecie, że siostry mi pomagały, bo wynikało to z bożych przykazań? Że szczegółów nie zna, ale jej zakon też ratował Żydów? Zostawiam ją z różańcem i przenoszę się na inne siedzenie, żeby wspominać początek tej podróży.

Zaczęło się jak zwykle na długo przed odlotem od nękających pytań szlachcianki: po co znów do Polski? Czy zrzucenie 4 kilogramów w Cetniewie, a potem odzyskanie ich w Bostonie, warte jest kilku tysięcy dolarów? Czy naprawdę myślę, że kogoś tam obchodzi twój nowy film albo książka?

Czy nie dość doświadczyłem tam od antysemitów, żeby się do nich pchać?

Tłumaczyłem jej, że nie jestem zwykłym polsko–żydowskim emigrantem w Ameryce, że wracam do miejsc moich twórczych inwestycji, które ukształtowały mnie na całe życie, że nie mogę na długo zostawiać rozrzuconych w nieznanych mi miejscach samotnych prochów moich przodków, że jadę do kraju, który wciąż próbuje wyzwolić się z gnębiących go przywar i wyzwolić się nie może. Doświadczyłem tego w epoce komunizmu. Stałem się od tego ekspertem. Historia się powtarza. Może coś z tej mojej polskiej ekspertyzy tam się dzisiaj przyda.

W drodze na lotnisko w Bostonie na jej podobne pytania odpowiadam tylko słodkim uśmiechem, który dotrzymuję do naszego pożegnalnego stolika w barze, tuż przed miejscem, gdzie pasażerowie wchodzą w uliczki prowadzące do prześwietlających ich maszyn, ale co widzę? Grażyna wyjmuje z torebki dwa papierowe kubki, z przyniesionego termosu wypełnia je czymś, co okazuje się naszym ulubionym białym winem, a po wypiciu ostatnich łyków patrzy w moje lekko nietrzeźwe oczy i tak mówi: “Wrócisz w trumnie”. Tylko ja wybucham śmiechem. Grażyna płacze. Przed wyjściem do bramki bezpieczeństwa odwracam się i na odległość czytam z ruchu jej ust: “I love you”. Mówimy to sobie często, ale nigdy po angielsku.

Nasz stół w Cetniewie pod nazwą “dieta 1200 kalorii” sąsiaduje ze szwedzkim stołem dla sportowców (jesteśmy w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich), a na nim takie kuszące trucizny, jak chrupiące pieczywo, kiełbasa i śmietana. Nierzadko widzi się dwumetrowców z pięcioma pączkami na talerzu. Już przy pierwszym spotkaniu z ekonomistką z Krakowa, notariuszką z Warszawy, lekarką z Bydgoszczy, stewardessą Lotu na progu emerytury i Hiszpanką w towarzystwie Włocha, przechodzimy na ty. W rozmowach o dietach zgody nie ma: białko tak, białko nie, jak najwięcej tłuszczu – jak najmniej węglowodanów, czy odwrotnie? Dieta Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych – czy dieta lotników amerykańskich? Warzywa i owoce są niedobre, bo będzie jo–jo.

Od damskiego towarzystwa odpoczywam w saunie, gdzie rozmawiamy o życiu, a pomaga nam w tym nagość i wspólne sapanie. Po zanurzeniu się w lodowatym cebrzyku 45-letni z wąsikiem wraca na ławkę i opowiada mi, jak zarabia na życie. Wozi w Tatry spodki pod kubki, na których drukuje napisy “dla mamy, ojca, dziadka, babci, siostry, brata” albo z imionami, których z listy dwustu wybrał osiemdziesiąt. Jeden spodek kosztuje go złotówkę, za 3.50 wstawia te spodki w komis właścicielom straganów z pamiątkami (dwa na Krupówkach, jeden pod Gubałówką, reszta w Nowym Targu i Nowym Sączu, ma ich razem sto), sprzedaje się je po 7 złotych.

Co tu mnie ciągnie? Tęsknota za polską prowincją z Turniejów Miast, gdzie znudzony Warszawą na prowincji szukałem szczerości? Pierwszy raz, gdy tu bylem, jeszcze w niedorozwiniętym kapitalizmie, w Cetniewie wstawało się o 6 rano i biegało z instruktorem po plaży. Na stolach były warzywa i owoce na 750 kalorii dziennie, podnosiło się ciężary, chodziło na wielokilometrowe marsze. Gdy już ktoś chciał masażu, to bez bajerów, wybór był między półgodzinnym i godzinnym. Oto dzisiejsze masaże, które “zwalczają i minimalizują oznaki mijającego czasu”: gorące kamienie magiczne, exotica, hawajski z dreszczykiem, afrykański, kawowy, aromatyczny, z wykorzystaniem świec, z gorącą czekoladą. 9–10: wyrabianie mięśni w siłowni, 10–11: aerobik, 11–12: dalsze ćwiczenie mięśni na matach, 12–13: spacer po plaży, 15–16: aqua–aerobik. Mój cel: 90 kilogramów, bo dopiero wtedy bez zmęczenia przebiegnę 100 metrów albo wejdę bez zadyszki na 3 piętro.

Mieszkamy w państwowym hotelu, odżywiamy się w państwowej jadalni z wielkim oknami wychodzącymi na morze, pracownicy są “u siebie”, robią wrażenie rodziny przyjmującej gości raz lepiej, raz gorzej: a to brakuje na stole przypraw, a to nie ma czym zgnieść czosnku, a to na stole pojawia się nielegalny koszyk z chlebem, który kusi do oszustwa, a wtedy kończy się dieta 1200 kalorii.

Unosi się tu znany mi z młodości zapach socjalistycznej improwizacji: gdy w pokoju robi się zimno, a ogrzewania jeszcze nie włączono, gdy brakuje elektrycznego czajnika na wodę albo lampki na nocny stolik, wystarczy uśmiechnąć się do pokojowej: — Nie ma sprawy, dla pana się zrobi.

W czasie naszego codziennego spaceru z B. Po plaży taki był dialog:

— Więc, gdy twoi rodzice wprowadzili się do tego dużego mieszkania w Warszawie, mieszkała w nim ta dziwna kobieta? Pytam B. 

— To znam z opowiadań. Jak się urodziłam, ona była już bardzo stara, umarła gdy miałam 10 lat. Dopiero po jej śmierci dowiedziałam się, że mieszkanie należało do bogatego żyda. Ona przed wojną była jego służącą.

— I co się z nim stało?

— Pewnie ktoś go wydał.

— Skąd wiesz?

— Bo tak bywało.

— Ona przed śmiercią była już kompletnie zdziwaczała. Pamiętam, że szukała miejsca dla siebie na cmentarzu żydowskim, ale tam jej nie chciano, pochowano ja na katolickim, chociaż mówiła, że w Boga nie wierzy.

— A ojciec po wojnie nigdy ci nie mówił, że mieszkacie w pożydowskim mieszkaniu?

— Ojciec był wiecznie pijany, matkę bil, mnie nie dotykał, podobałam mu się, ale nic mi takiego nie robił, ciągle tylko mi mówił, że komuniści zmarnowali mu życie. Wychodził z jednego więzienia, szedł do drugiego, za przestępstwa gospodarcze, prywatna inicjatywa. Matka ciężko pracowała, żeby nas utrzymać, potem oboje umarli, mnie zostało to wielkie mieszkanie, rozeszłam się, mam 20-letniego syna, mieszka w Sopocie, nie chce ze mną rozmawiać. Odwiedzisz mnie w Warszawie?

Szkoda, że się więcej o tej kobiecie nie dowiedziałam, ale nie roztrząsajmy tego.

Sen w Cetniewie. Kobieta w białej krynolinie 45 lat, a może 55, siedzi przy barze ledwo trzymając się na stołku.

— I like you — mówi, po czym ześlizguje się ze stołka barowego i ląduje na podłodze, a ja, choć trzeźwy, ześlizguję się z nią, a leżąc przy niej pytam:

— Ty z Polski?

— Tak, ale nie roztrząsajmy tego.

A wtedy ze stołka barowego ześlizguje się również B., z którą chodziłem po plaży, ta może mieć już 65 – i mówi do tamtej w krynolinie:

— Możesz mu wszystko powiedzieć.

Inny sen w Cetniewie.

Ukrywam się przed Niemcami, ale również przed Polakami, którzy w każdym momencie mogą mnie Niemcom wydać. Jestem w lobby hotelu po aryjskiej stronie Warszawy, gdzie spotykam się z piękną blondynką o niebieskich oczach, w wojennych butach z cholewami. Nie mam pięciu lat, jak w rzeczywistości, a pewnie kilkanaście, bo czuje coś w rodzaju popędu płciowego do tej kobiety, wiele razy ode mnie starszej. Również z jej strony wyczuwam zainteresowanie. Kim jest? Polka, ale z niemieckimi powiązaniami? Pewnie folksdojczka. Jej zadaniem jest uratowanie mi życia, ale nie z pobudek altruistycznych lub za pieniądze; jest między nami coś w rodzaju miłości.

Po leciutkim całowaniu się w pokoju (jestem wciąż dzieckiem), kobieta w oficerkach prowadzi mnie przez doszczętnie zrujnowaną Warszawę. Dochodzimy do jedynego ocalałego budynku na rogu ulicy. Siedzi tam przy mikrofonie człowiek z brodą i nadaje radiowe komunikaty o wyzwoleniu miasta przez Rosjan. To jest mój ojciec–socjalista, który zginął od kuli antysemity po ucieczce z getta, w lesie pod Puławami.

Złapali mnie Niemcy i umieścili w więzieniu razem z innymi dziećmi. Nie jest tam nam źle, ale ja tęsknię za matką, która pozostała w getcie. Znów pojawia się Polak – wybawiciel, który wyprowadza mnie z więzienia, mówiąc niemieckiemu żandarmowi, że jestem jego dzieckiem, po czym zostawia mnie w getcie, żebym szukał matki. Ale matka nie żyje, więc postanawiam wrócić do niemieckiego więzienia. Strażnik prowadzi mnie do pokoju tortur, których już w tym śnie nie zobaczę.

Ela przy stole pyta mnie:

— Zapamiętujesz sny? Czy śniło ci się coś dziś w nocy?

— Tak. Bardzo typowy sen oparty na motywie prowadzenia ciężarówek, ale może to być autobus (skradziony, bez pasażerów), a nawet samochód wyścigowy lub motocykl. Nie mam żadnych kwalifikacji do prowadzenia tych pojazdów, więc od początku snu wiem, że zakończy się to wypadkiem i że zostanę zatrzymany przez policje.

—Jaką policję? Polską?

— Niewiadomo, jest to skrzyżowanie wszystkich policjantów, z jakimi się spotykałem: duńskich, niemieckich, francuskich, szwajcarskich kanadyjskich, amerykańskich, dzisiejszy sen wydawał się dziać w Polsce.

— Bo tu jesteś. No i co?

— Policjant był młody, górne ubranie było policyjne, ale dół to były majtki kąpielowe (tacy faceci defilowali przede mną wczoraj w saunie), leżał na kozetce, tak jakby mnie kokietował (odrobina homoseksualności jest w każdym z nas) i zadawał pytania. Na tej samej kozetce siedziała jego matka, ładna kobieta w twoim wieku i jak ty, blondynka.

— Myślisz, że ja byłam prototypem?

— Niewykluczone. Było dla mnie jasne, że między mną a tą kobietą albo był jakiś flirt, albo na coś takiego się zanosiło, bo jej obecność dawała mi nadzieję, że policjant wcześniej czy później mnie zwolni, robiąc to dla mamusi. Czekałem na to, żeby policjant – synek opuścił pokój, a na kozetce położyła się jego matka.

— Tyle już o tobie wiem: uratowałeś się dzięki polskim kobietom, głównie własnej matce, która w getcie miała 37 lat. Dzisiaj grejpfrut jest dobry, przynieść ci?

Wtorek. Raport szlachcianki z Bostonu: w koszu z kwiatami wiszącym na naszej werandzie, w którym matka–ptaszek założyła gniazdo i od miesiąca siedziała na jajkach, powstało zamieszanie, gdy pierwsze niemowlę wyfrunęło w powietrze.

Środa. Polscy piłkarze przygotowują się do Euro, stąpając na sztywnych nogach rozluźniają mięśnie, na nogach mają gumki, żeby nogi stawiały właściwy opór. W Bostonie do wylotu z gniazda przygotowuje się następny ptaszek. Grażyna z podnieceniem obserwuje przez okno, jak trudno mu wyrwać się do lotu i jak pomaga mu w tym matka.

Czwartek. Orkiestra dęta w Gniewie gra na powitanie Hiszpanom, ludowe dziewczyny rozdają im po kawałku chleba z solą. Na początku nie wiedzieli o co chodzi, potem im wytłumaczono, że tak się wita po polsku. Tragedia w gniazdku ptaszków w Bostonie: najmniejszy z czterech, gdy inne wyrywały się do lotu, wpadł z gniazda na asfalt chodnika, Grażyna wybiegła, żeby go ratować, ale było za późno, wzięła go w rękę i przyniosła do ogrodu.

Piątek. Tracę dwa kilo, a piłkarska Polska rośnie jak na drożdżach. Na środku stadionu, który jest tego wieczoru pępkiem Europy – fortepian Chopina. Na boisko wchodzą Grecy. Przed przerwą Polak głową w dół kieruje piłkę do bramki, po przerwie polski bramkarz rzuca się na Greka i ginie na polu walki, potem drugi bohatersko broni karnego.

Sobota. Straciłem następny kilogram. Wieczorem postaram się dojść do końca Helu. Z gniazda w Bostonie wyfrunął ostatni ptaszek. Gdy chwalę się przy stole stratą siedmiu kilogramów, tak mówi do mnie notariuszka:

— Nie denerwuj mnie, ja chodzę na wszystkie ćwiczenia, a ciebie tam często nie widzę, ja tu przyjechałam, żeby odpocząć, a nie tracić wagę.

Skłamała. Szczerość w Cetniewie ma swoje granice.

Cdn.

Marian Marzyński

Polski i amerykański dziennikarz, reżyser filmowy i scenarzysta. Ur. 12 kwietnia 1937, zmarł 4.04.2023. Mieszka stale w USA. Album autobiograficzny Mariana Marzyńskiego KINO-Ja. ŻYCIE W KADRACH FILMOWYCH jest do nabycia w księgarni internetowej UNIVERSITAS i w sklepach taniej książki.  

Witryna Marzyńskiego LIFE ON MARZ

Więcej w Wikipedii

Ożeniony ze szlachcianką (100)

12.03.2023

Siedzimy jak tysiące razy przedtem przy kawiarnianym stoliku.  Szlachcianka naprzeciw mnie, a w jej tle wielkie okno wychodzące na zatokę  Miami…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (99)

13.02.2023

Jestem w Izraelu na dokumentacji nowego filmu. Jako dziecko bylem okupowany przez Niemców w Warszawie i dlatego z sympatii do okupowanych przez Izrael Palestyńczyków zabrałem…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (98)

31.01.2023

2017. Po pierwszym łyku zupy grochowej, która odgrzewana lepiej smakuje, tak sobie gwarzymy: Ty: — Po co on te bombowce wysłał do Syrii? Żeby ukarać? Kogo?…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (97)

23.01.2023

Pod drzewami dookoła rezerwuaru wodnego w Bostonie „Klub spacerujących kobiet” zainstalował wspomnieniowe ławeczki. Gdy ktoś ze spacerowiczów umiera, rodzina lub przyjaciele…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (96)

17.01.2023

W pociągu z Warszawy na odchudzanie w Cetniewie siedzę obok zakonnicy. Już mam ja zagadać, gdy zaczyna szeptać zdrowaśki. Nie mam tremy wobec duchownych,…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (94)

21.12.2022

Nasz syn Bartek napisał list do syna mojego zmarłego przyjaciela Mariusza Waltera. Przetłumaczyłem to na polski. Piotr, życie popędziło nas w różne…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (93)

12.12.2022

W rocznicę wydarzeń, które naszą beztroską Amerykę zamieniły w kraj niebezpieczny znaleźliśmy się na lotnisku w Bostonie w drodze do Miami. Tego historycznego…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (92)

05.12.2022

— Znów wybierasz się na Kubę i znów za własne pieniądze, to znaczy, że nikogo ten temat nie interesuje — grzmi z drugiego pokoju Grażyna, gdy zamawiam…
Czytaj dalej
 

One Response

  1. Maria 18.01.2023