Raport gęgaczy (4)11 min czytania

gegacze2015-10-09.

Liczący ok. 180 stron raport, zawiera analizę słów, czynów i dokumentów środowiska PiS. Raport demaskuje liczne kłamstwa, intrygi oraz ujawnia, na podstawie dokumentów, prawdziwy program tego środowiska, jakże inny od publicznie głoszonego w kampanii wyborczej.

Autorami są Krzysztof Łoziński i Piotr Rachtan, współpracownicy zaś to Marcin Makowiecki, Waldemar Kuczyński, Antoni Miklaszewski, Paweł Wimmer i Sławomir Popowski. W redakcji pomagała Agata Czarnacka.

Dziś przedstawiamy odcinek 4, zawierający kolejne fragmenty raportu. Całość ukaże się drukiem i w Internecie 13 października.

Jarosław i giełda. Jak Kaczyński chciał giełdę likwidować

„Gdy pisaliśmy pierwszy program wyborczy PiS, którego byłem współautorem razem z Marcinkiewiczem, Dornem i Styczniem, to Jarosław Kaczyński zaproponował likwidację Giełdy Papierów Wartościowych” – mówił Wiesław Walendziak w wywiadzie dla „Gazety Wrocławskiej – Polska” z 24 grudnia 2007.

Właściwie ten horrendalny pomysł szefa opozycyjnej wtedy partii, który polega na likwidacji jednego z głównych filarów gospodarczych nowoczesnego państwa, mówi o nim wszystko i nie ma potrzeby analizowania tak nonsensownego stanowiska.

Pokazuje ono bowiem całkowitą nieznajomość współczesnego życia gospodarczego, ujawnia też niechęć do tego, czego się nie rozumie, wreszcie – wobec tej niewiedzy – dowodzi skłonności do usuwania tego, czego się nie rozumie. A to już jest defekt znacznie poważniejszy, niż jakiś prozaiczny błąd czy przejęzyczenie. I to nie defekt polityczny…

Dla nowoczesnego polityka dbałość o dobro państwa obejmuje wszystkie instytucje, nie tylko ścigające korupcję i inne zbrodnie, ale także te decydujące o rozwoju gospodarczym. Należy do nich – w każdym nowoczesnym państwie – giełda papierów wartościowych. Giełdy są w USA, Japonii, W. Brytanii, Francji, Niemczech, Austrii, Budapeszcie, Pradze, Rosji, Chinach, Australii i tak dalej.

Dla zwykłego zjadacza chleba giełda to albo sposób na zainwestowanie oszczędności, albo świat nieznany i trudny do zrozumienia. Polityk nie jest jednak zwykłym zjadaczem chleba, nie dość, że żre – jak sądzą ci zwykli –tylko bułki z szynką, to wie więcej. Musi wiedzieć więcej. Czyli – wie także co to jest i po co jest rynek kapitałowy. Polityk nie musi znać się na analizie technicznej albo fundamentalnej spółek notowanych na rynku pierwotnym czy wtórnym, nie musi się znać na instrumentach pochodnych i funduszach hedgingowych, nie jest konieczna jego wiedza o kursach otwarcia, spadkach i wzrostach, bykach i niedźwiedziach. Polityk, który myśli o dobru pastwa i jego obywateli, musi wiedzieć tylko, że giełda jest jednym z najważniejszych źródeł finansowania inwestycji, że dzięki giełdzie wiadomo, ile kosztują przedsiębiorstwa i tak dalej, i tak dalej.

Walendziak, pytany dalej, czy „Kaczyński jest politycznym daltonistą?” mówi, że „jemu Giełda Papierów Wartościowych kojarzy się ze spekulacją, a ja przekonywałem go z kolegami, że jest to szansa upowszechnienia własności i transparentny sposób prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, pozyskiwania kapitału dla najbardziej obiecujących polskich przedsiębiorstw”.

Kaczyński, dla którego inwestorzy to zwykli spekulanci rozumie więc świat wedle poglądów z dalekiej przeszłości, jeżeli nie z epoki Władysława Gomułki, to może z jeszcze wcześniejszej, z epoki Wielkiego Kryzysu 1929. Gdy zatem tak anachroniczny obraz rzeczywistości ma kształtowań katalog narzędzi do zreformowania państwa, to nic dziwnego, że najbardziej wartościowa dla Kaczyńskiego instytucja to CBA, które miało ścigać pewnie nie tylko łapówkarzy, ale i spekulantów.

Wkrótce spekulantem mógłby więc zostań każdy, kto kupił taniej i sprzedał drożej, nie tylko akcje na GPW, ale i szczypiorek na targu. […]

Nie wiem, jakie dzisiaj poglądy na giełdę, reformę finansów publicznych, źródła wzrostu gospodarczego ma szef największej siły opozycyjnej. Wydaje mi się, że po przegranych wyborach starannie ukrywa to, co wypsnęło mu się wcześniej. Jarosław Kaczyński dobiega sześćdziesiątki. W tym wieku raczej poglądów już się nie zmienia, zwłaszcza, gdy trzeba by przyznań się do błędu. Lub niewiedzy, albo też naiwności, czy wreszcie – głupoty. Przypuszczam, że jego wizja prostego świata, w którym nie ma miejsca na skomplikowane gry giełdowe, gdzie przez kapitał rozumie się majątek, a konto bankowe może być tylko źródłem zagrożeń – jest utrwalona raz na zawsze. I że gdy Kaczyński będzie w przyszłości mówił o reformach gospodarczych, to będzie rozumiał przez nie kontrreformy, czyli restaurację starego porządku, rodem z peerelu, gdy partia znaczyła, jeśli nie Lenin, to na pewno państwo. Tam spekulanci – dziś oligarchowie – szli do pudła, a jeśli im się upiekło, to na pewno zasługiwali na potępienie, ogień wieczny i domiar. (Piotr Rachtan, kontrateksty.pl, 2008-01-05)

Jarosław i polski złoty

Prezes Prawa i Sprawiedliwości ogłosił 31 stycznia 2011 roku w Hotelu Sheraton, że: „Czas dzisiejszy nakazuje nam powiedzieć z całą mocą, że jest dziś potrzebny patriotyzm, który sytuuje się w sferze gospodarczej. Potrzebny jest nam patriotyzm gospodarczy”. Według niego taki patriotyzm powinien opierać się na partnerskiej relacji między pracownikiem a pracodawcą – co było jedną z idei Solidarności. Mówił też o wcześniejszych korzeniach patriotyzmu gospodarczego, sięgających XIX wieku i czasu II RP. “Trzeba się do nich odwoływać. Trzeba się odwoływać do tego, co dobre i optymistyczne.”

Wreszcie zapowiedział odkrywczo, że polski złoty powinien być zachowany jeszcze przez co najmniej 20 lat. „Złoty powinien trwać 10 lat – niektórzy mi tak radzili.

Ja powiem – dłużej, co najmniej 20 lat” – oświadczył. Jak mówił, polska waluta powinna pełnić funkcję „przynajmniej trzeciej waluty zapasowej w naszej części Europy, po euro i dolarze”.

Początkowo słowa prezesa wzbudziły zdziwienie. Kaczyński powiedział bowiem: „Euro powinno być w Polsce zachowane, powinno być zachowane przynajmniej 10 lat, ale powiem więcej, powinno być zachowane przez 20 lat.” Szef PiS sprostował jednak pomyłkę i wyjaśnił, że mówił o polskiej walucie. Jak bogata jest wyobraźnia szefa PiS, może świadczyć propozycja uczynienia ze złotego „trzeciej waluty rezerwowej” w naszym regionie. Zabawny, jako ćwiczenie, jest pomysł, by z waluty kraju o wciąż niezbyt mocnej gospodarce zrobić walutę rezerwową, gdy nie jest nią np. chiński juan, brazylijski real czy indyjska rupia. Jeśli propozycja jest poważna, to nadaje się wyłącznie do rubryki „Humor w krótkich majteczkach”.

Zarys polityki prywatyzacyjnej (2007)

Pakiet wyborczy zawierał także zarys polityki prywatyzacyjnej:

„W rękach skarbu państwa pozostaną te spółki i przedsiębiorstwa, które są ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa gospodarczego, ważnych powodów regionalnych lub konieczności tworzenia marki polskiej.”

Program wyborczy PiS zakładał zatem istotne ograniczenie prywatyzacji, a więc proponował konsekwentną kontynuację polityki, prowadzonej przez ministra Wojciecha Jasińskiego. Gdyby program ów został wcielony w życie, w latach 2008-2010, gdy świat pogrążył się w kryzysie, a polska gospodarka i finanse potrzebowały środków, pozbawilibyśmy budżet państwa: w 2008 roku 1,021 mld zł, w 2009 roku – 17,5 mld (w tym z dwóch prywatyzacji PKO BP i PGE, a kopalni w Bogdance – ponad 0,5 mld), wreszcie w 2010 r., kiedy podpisane umowy prywatyzacyjne miały wartość blisko 30 mld zł, 22 mld zł, które wpłynęły do kasy MSP (budżetu).

Tylko debiuty spółek PZU i Tauron (wcześniej wymieniony w programie wyborczym PiS jako Południowy Koncern Energetyczny) przyniosły 6,7 mld zł! A zatem realizacja programu pozbawiłaby budżet wpływów ok 40 mld zł!

Program zajął się także kwestiami może nieco mniej konkretnymi, ale takimi, które budują wiarygodność i wizerunek państwa i jego polityki gospodarczej, szczególnie zaś polityki monetarnej. Przypomnijmy, że te kwestie są w Polsce uregulowane nie tylko w ustawach, ale przede wszystkim w konstytucji. Dzięki temu majstrowanie przy decyzjach, należących do Rady Polityki Pieniężnej czy Narodowego Banku Polskiego niebezpiecznie ociera się o granicę legalności.

PiS zapowiadało w swoim Programie Wyborczym, co następuje: „Uważamy, iż obniżenie realnych stóp procentowych pobudzi wzrost gospodarczy, przyciągnie inwestycje bezpośrednie, spowoduje wzrost zatrudnienia, wzrost popytu wewnętrznego i przyrost bazy podatkowej. (…) Będziemy stosować argument odpowiedniej polityki kursowej i słabszego złotego, dużych umiejętności polskich pracowników, a także niższych niż w krajach starej Unii Europejskiej kosztów pracy, co powinno przekonać inwestorów zagranicznych do inwestowania w Polsce.”

2009 – Pakiet Antykryzysowy

Kiedy u progu jesieni w 2008 roku wybuchł światowy kryzys finansowy, polski rząd zajął się przede wszystkim szukaniem oszczędności. Nie sięgnął do kieszeni podatnika, nie ruszył na poszukiwanie pożyczek, zaczął natomiast redukować koszty państwa. Tymczasem opozycja szalała, wskazując pakiety Paulsona, Merkel czy Obamy jako wzory godne zastosowania i w Polsce. Kto miał rację – wiadomo.

Godzi się jednak przypomnieć, że Prawo i Sprawiedliwość wystąpiło w styczniu 2009 z dokumentem pod nazwą „Pakiet antykryzysowy”. Spróbujmy oszacować koszty urzeczywistnienia pomysłów PiS, które wprost żądało nowych obciążeń dla budżetu.

W pierwszej kolejności autorzy tego dokumenty wzięli na cel deficyt budżetu państwa. Nie proponowali sposobów jego redukcji, gdzież tam! Proponowali, by deficyt zwiększyć(…)

Według przeprowadzonego (…) szacunku Polska miałaby w ciągu 3 lat o 142,5 mld złotych zwiększony deficyt budżetu państwa (przy czym przyznam, że nie policzyłem proponowanych przez PiS kosztów rozmaitych zwolnień w ZUS, zaliczania kosztów inwestycji do 400 tys zł w koszty itp.). Który musiałaby pokryć, pożyczając na rynku. (…) To nie są wszystkie koszty obsługi długu. Wszystkie jednak musiałyby być solidarnie pokryte przez obywateli, którzy chętnie przyjmują do wiadomości, że dostaną Inflanty, ale nie wiedzą, bo cyniczni dobroczyńcy to przemilczają, że nabytek obciążony jest kolosalnym długiem, po który kiedyś zgłosi się wierzyciel. Prawo i Sprawiedliwość przyjmuje, że patriotyczni Polacy wiedzą, że skoro ktoś ma pieniądze, to skądś je ma, ale nie dotyczy to państwa, które pieniądze ma, ale nie wiadomo skąd. (Piotr Rachtan)

I jeszcze jeden, istotny fragment, skoro już o finansach państwa mowa: 

Finanse państwa w projekcie konstytucji RP z 2010 roku

I najlepsze, i najgorsze pomysły reformatorskie trzeba jakoś finansować. Obecna konstytucja bardzo precyzyjnie określa warunki, jakie państwo musi spełnić dla zachowania równowagi finansów publicznych. Konstytucja wyznacza tzw. ostrożnościowy próg zadłużenia publicznego, po którego przekroczeniu rząd musi podjąć działania restrykcyjne. Wszyscy obserwatorzy życia gospodarczego wiedzą, że według art. 216 „Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto”. To jest granica nieprzekraczalna, o ile Konstytucja nie zostanie zmieniona.

Jak wiadomo, bankiem centralnym państwa jest Narodowy Bank Polski. „Przysługuje mu wyłączne prawo emisji pieniądza oraz ustalania i realizowania polityki pieniężnej. Narodowy Bank Polski odpowiada za wartość polskiego pieniądza. Organami Narodowego Banku Polskiego są: Prezes Narodowego Banku Polskiego, Rada Polityki Pieniężnej oraz Zarząd Narodowego Banku Polskiego.” Tymczasem dla PiS jedynym zadaniem konstytucyjnym NBP jest emisja pieniądza. O odpowiedzialności za jego wartość nie ma śladu.

W projekcie PiS nie ma też śladu po RPP, nie mówiąc o konstytucyjnych ograniczeniach polityki finansowej państwa. Takie rozwiązanie otwiera drogę do swobodnego traktowania złotego i budżetu państwa. Są w konstytucji z 1997 roku inne

jeszcze ograniczenia w sferze fiskalnej: „Zwiększenie wydatków lub ograniczenie dochodów planowanych przez Radę Ministrów nie może powodować ustalenia przez Sejm większego deficytu budżetowego niż przewidziany w projekcie ustawy budżetowej.” Oraz: „Ustawa budżetowa nie może przewidywać pokrywania deficytu budżetowego przez zaciąganie zobowiązania w centralnym banku państwa.” Milczenie PiS w tej sprawie wskazuje, że już teraz zakłada, iż będzie potrzebować środków na sfinansowanie swoich politycznych zamiarów.

Znamienne są różnice w sposobie powoływania prezesa NBP. Obecnie powoływany jest on „przez Sejm na wniosek Prezydenta Rzeczypospolitej, na 6 lat”. PiS chce prezesa zależnego: „Prezesa Narodowego Banku Polskiego powołuje na 5 lat Prezydent Rzeczypospolitej za zgodą Senatu.” Czy powołany przez prezydenta prezes NBP będzie miał dość odwagi, by przeciwstawić się nadmiernym wydatkom, zwłaszcza gdy prezydent jest z tego samego obozu politycznego, co premier i większość rządząca?

Także w dziedzinie zarządzania majątkiem publicznym prezydent uzyskuje specjalną pozycję, której obecna Konstytucja nie przewiduje. Gwarantować ma to Prokuratoria Generalna. Projekt tak to opisuje: „Ochronę interesów majątkowych Skarbu Państwa i innych państwowych osób  prawnych oraz ich obsługę prawną wykonuje, w zakresie i na zasadach określonych w ustawie,

Skarbu Państwa […] Prezydent Rzeczypospolitej powołuje i odwołuje Prezesa Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa na wniosek Prezesa Rady Ministrów.”

Dziś prezydentowi nic do polityki Prokuratorii Generalnej, której prezesa powołuje premier na wniosek ministra Skarbu Państwa. (Piotr Rachtan, kwiecień 2011, Kontrateksty i 2012 – Studio Opinii).

[box title=”Spotkanie z Autorami” border_width=”2″ border_color=”#dd0000″ border_style=”solid” icon=”warning” icon_style=”border” icon_shape=”circle” align=”center”]Zapraszamy na spotkanie z autorami Raportu we wtorek, 13 bm, o 17.30 w siedzibie Fundacji FCP, przy ul. Nowy Świat 58 (I piętro)[/box]

Zespół

Poprzednie części:

Print Friendly, PDF & Email
 

10 komentarzy

  1. Stary outsider 09.10.2015
  2. Magog 10.10.2015
  3. andrzej Pokonos 10.10.2015
    • Woziwoda 10.10.2015
      • andrzej Pokonos 10.10.2015
  4. jotbe_x 11.10.2015
    • jotbe_x 12.10.2015
  5. Anna-Maria Malinowska 12.10.2015
  6. pablobodek 13.10.2015
  7. Magog 18.10.2015