2012-11-21.
Autor, Piotr Topiński,1943, dr inż. nauk rolniczych, pochodzi z rodziny działaczy społecznych o zasługach odnotowanych jeszcze przed pierwszą wojną światową, sam jest aktywnym organizatorem najrozmaitszych przedsięwzięć lokalnych, ostatnio na terenie Bieszczad. Szczęśliwie przyszło mu na myśl zebrać swą wiedzę na znane mu tematy – z czego najbardziej interesujące są chyba wiadomości o warszawskim Żoliborzu, swoistej polskiej „ojczyźnie” działalności społecznej. Mało kto dzisiaj coś wie o dawnym Żoliborzu – choć powołują się nań bezpodstawnie różni ludzie nie mający z nim nic wspólnego, a nawet popisujący się trudnościami z poprawną polszczyzną (co to „mówiom” i „robiom”), niemożliwymi po żoliborskiej edukacji. Żoliborz okazuje się pasjonujący!
Opowieść pierwsza – żoliborska
Do pierwszej klasy szkoły podstawowej poszedłem w 1949 roku, było właśnie po wymianie pieniędzy i w małym sklepiku na ul. Mierosławskiego, codziennie, w drodze do szkoły, kupowałem cukierka „raczek” za 1 grosik. Do ostatniej klasy szkoły podstawowej chodziłem w 1956 roku. „Raczków” już nie było”. O telewizji wówczas słyszano, ale nikt ze znajomych jeszcze się jej w domu nie dorobił, prywatnych samochodów było niewiele, a różniły się od państwowych literą „H” na tablicy rejestracyjnej. Nikt znajomy samochodu nie miał.
Wszystko, co mnie wówczas dotyczyło, działo się na Żoliborzu. Mieszkałem na III Kolonii WSM, na trzecim, ostatnim piętrze, wyższych budynków w okolicy nie było. Z okna mogłem podziwiać panoramę dachów dwupiętrowych bloków WSM-owskiego osiedla. Dzisiaj w to trudno uwierzyć, ale z naszego okna w budynku przy ul. Krasińskiego 16 liczyliśmy wówczas wagony pociągów przejeżdżających przez dworzec Warszawa Gdańska.
Między skrzyżowaniem ulicy Krasińskiego i Suzina a torami kolejowymi przed Dworcem Gdańskim nie było żadnych wyższych zabudowań. Na ścianach w moim mieszkaniu wisiały obrazy z panoramą dachów Krakowa lat dwudziestych zeszłego stulecia. Panoramy jeszcze wtedy można było porównywać. Wówczas to Warszawa kończyła się na ul. Stołecznej (dzisiaj Broniewskiego), za nią był klasztor Sióstr Zmartwychwstanek a potem pola, okopy. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam odgłosy wybuchających tam niewypałów, rozwalone samochody i zapadnięty budynek jakiejś fabryki, gdzieś w okolicach dzisiejszego skrzyżowania ulic Broniewskiego i Krasińskiego. Ruiny fabryki pamiętam doskonale, bo w wielkim leju zbierała się woda w której łapałem dafnie dla rybek w moim akwarium. Po lewej stronie ulicy Krasińskiego, róg Kochowskiego, był koniec wysokiej zabudowy. Tam gdzie dzisiaj jest blok mieszkalny Krasińskiego 27, były jakieś garaże, magazyny. Pamiętam rzędem tam stojące wraki wojskowych Dodge’ów czy Chevroletów.
Wszystko to się spaliło w gigantycznym pożarze, gdzieś koło 50-tego roku. Potem były niewielkie, przedwojenne wille, a dalej tylko pola i tory kolejowe Dworca Gdańskiego. Owe przedwojenne wille to była architektoniczna perełka małej architektury powstałej w latach 20 i 30 pomiędzy ulicą Krasińskiego, alejami Wojska Polskiego i Cytadelą. Podobne, funkcjonalne osiedla willowe powstały wówczas między ul Słowackiego a Czarnieckiego na tyłach Warszawskiej Cytadeli. To były wille „generalskie”, które Marszałek Piłsudski rozdawał swoim generałom. Ówczesne, wielkie nazwiska do dziś widnieją w spisach telefonicznych „oficerskiego Żoliborza”, choć ani te nazwiska dzisiaj nikomu nic nie mówią ani nikt już nie korzysta z książek telefonicznych.
WSM-owskie podwórka to było coś, co już nigdy potem się nie powtórzyło. Powstawały w latach trzydziestych, w PPS-owskich dyskusjach, wedle koncepcji kilku znakomitych architektów tamtych lat: Syrkusa, Dubca, Chmielewskiego, Jankowskiej. Koncepcja, różniąca te osiedla od wszystkiego, co przedtem i potem powstało, nie była jednak architektoniczną, tylko społeczną. WSM to był chyba jedyny wdrożony i udany pomysł przedwojennych jeszcze socjalistów.
Architektura, przestrzenne usytuowanie osiedla, jego układ komunikacyjny – wszystko służyło budowaniu sąsiedzkich relacji mieszkańców osiedli. Nawet piaskownice tak były budowane, wedle wskazań biologów, by psy miały utrudniony do nich dostęp. Świetlice, czytelnie, przedszkola, pracownie modelarskie, poradnie lekarskie dla dzieci i dorosłych, dom dla samotnych, sklepy, kino „Tęcza”; wszystko było. Przedszkole na ul Próchnika, którego jestem absolwentem, zbudowane przed wojną, rozebrane po wojnie już miało podłogowe ogrzewanie!
W czasie okupacji maja Matka była tego przedszkola kierowniczką. Do pewnego czasu nie było tylko Domu Kultury (wg projektu Brukalskiego) zajętego przez reprezentacyjną orkiestrę Wojska Polskiego. Pracowało tu kilku wspaniałych dozorców pod kierunkiem których, sami sobie na podwórkach wylewaliśmy zimą lodowiska a latem sprzątaliśmy plac pod boiska piłkarskie. Na III Kolonii, takimi akcjami dowodził Pan Marchewka, na IV Pan Pawłowski.
Wszystkie WSM-owskie podwórka w tamtych latach były jeszcze ogrodzone, mieszkańcy w skrzynkach na listy znajdowali swoje pismo „Życie WSM”, gdzie w tych wczesnych jeszcze latach PRL-u można było znaleźć interesujące artykuły znakomitych publicystów o tym, co się dzieje i co jeszcze się może dziać w trzynastu koloniach Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. W wewnętrznych podwórkach WSM-owskich kolonii, na ławkach kolonijne staruszki robiły coś na drutach i oplotkowywały sąsiadów, a w piaskownicach bawiły się kolonijne dzieci. Młodzież, moi rówieśnicy biliśmy rekordy w grze w „zośkę”, z desek, starych łożysk, kawałków skórzanych pasków, sami sobie konstruowaliśmy hulajnogi i ścigaliśmy się po podwórkach. Własne rękodzieło było w cenie. Hulajnogi, które nam rodzice niekiedy kupowali, znikały w piwnicach. Wstyd było jeździć na konstrukcjach „handlowych’. Wszyscy wszystko o wszystkich wiedzieli. Nikt się nie odważył deptać trawy, podpalać śmietników, niszczyć czegokolwiek. O smarowaniu napisów na ścianach w ogóle nie było mowy.
Latem na podwórkach odbywały się sianokosy – przyjeżdżali wozami chłopi z Łomianek i Dąbrowy, kosili i zabierali na swoje potrzeby wuesemowską trawę. Pachniało sianem, na trawnikach trawa suszyła się w kopcach i wszędzie było słychać klepanie kos, ostrzenie osełkami, szum żętej trawy. Kształtował się sojusz robotniczo – chłopski. Fragmenty tamtych podwórek z brodzikami dla dzieci, piękną zielenią, życiem sąsiedzkim można czasem obejrzeć w starym filmie „Irena do domu” z Dymszą i Bielicką w rolach głównych. My, dzieci WSM-owskich podwórek statystowaliśmy do tego filmu. Uśmiech Dymszy był nagrodą.
Nic tak nie denerwowało ludowej władzy jak integrujące się społeczności lokalne WSM z całą atmosferą wspólnoty. WSM konsekwentnie przez powojenne lata likwidowano, rozwijając go do absurdalnych rozmiarów i dodając kolejne osiedla również w innych oddalonych od Żoliborza dzielnicach. Z pasją likwidowano ogrodzenia między podwórkami. Charakterystyczne, że pierwszymi działaniami nowych samorządów po upadku PRL-u, było oderwanie Starego WSM-u od dobudowanych blokowisk i niezwłoczna restauracja podwórkowych bram i ogrodzeń.
Mieszkali tutaj niezwykli ludzie, na naszej kolonii mieszkał Igor Newerly, wspaniały pisarz, do którego żywiłem wówczas niechęć za obowiązek czytania w szkole „Pamiątki z celulozy” i „Chłopca z Salskich Stepów”. Potem, już w stanie wojennym, zaczęły wychodzić inne jego książki, od których, jako człowiek całkiem już dojrzały, nie mogłem się oddalić. Dzisiaj wracam do tej literatury z przyjemnością i w swojej własnej skali stawiam go wyżej od Miłosza. Na IV klatce mieszkali Państwo Ossowscy, socjologowie, od których zaczął się w Polsce czas budowania opozycji. Jej siostra, Pani Irena Kurowska była moją wychowawczynią w szkole podstawowej i wspaniałą nauczycielką matematyki. Cała klasa płakała, gdy Pani Irena czytała na głos „Kamienie Na Szaniec”.
Mieszkała tu cała aktorska rodzina Kreczmarów. Dzisiejsi politycy latali stadami po podwórku, w piaskownicy stawiali pierwsze domki z piasku, grali w klasy, po piwnicach palili pierwsze papierosy. Opodal, po drugiej stronie Krasińskiego jest i zawsze był kościół Świętego Stanisława, a obok od strony ul. Hozjusza murowany płot zdobiony od zawsze napisami. Pamiętam jeszcze „Pawiak pomścimy” i znaki Polski Walczącej, potem na kolejnych warstwach farby, kolejne pokolenia oznajmiały „onanizm zbawi świat” i w końcu powrót tekstów patriotycznych za czasów „Solidarności”. Ileż to farby zużyły tutaj kolejne ubeckie władze do zamalowywania nieustająco opozycyjnych haseł!
Nie było bezpiecznie, ciągle gdzieś coś wybuchało, wojenne pozostałości dawały o sobie znać. Miejscami naszych zabaw były ruiny wypalonych domów, jeszcze były w nich klatki schodowe, którymi wyłaziliśmy na dachy a stamtąd był widok na Wisłę z jednej i ruiny Warszawy z drugiej. Kiedyś udało nam się wrzucić do komina gdzieś znaleziony granat. Strasznie się zawiedliśmy, do dziś nie wybuchł. Pałac Kultury jeszcze się nie urodził.
Do przedszkola, co raz przychodziło nowe, gdzieś pokiereszowane dziecko, co jakiś czas ktoś ginął w zabawie. Dzieci po postrzałach szpanowały odłamkami, które to tu, to tam, pod skórą, można było wyczuć pod palcami. Tego im zazdrościliśmy! Fajnie się bawiliśmy: rozpalaliśmy ognisko, wrzucaliśmy pociski i uciekaliśmy…
Huk był jak jasna cholera. Najwięcej pocisków można było znaleźć na placu Toeplitza (dzisiaj tam jest Szkoła Podstawowa nr 133), bo tam, po kapitulacji Powstania Warszawskiego, żoliborscy powstańcy oddawali broń. Każdy ruch grabiami to była garść pocisków. Rodzice kupili, czy też dostali działkę w ogródkach pracowniczych na Stołecznej, była bowiem jakaś szansa, że tam się bawiąc, nie odpalimy granatu znalezionego pod krzaczkiem. Dzisiaj przez naszą działkę przebiega ulica Poli Gojawiczyńskiej, opodal skrzyżowania z ul b-ci Załuskich.
Wszystkie dzieci i cała młodzież WSM-owskich osiedli chodziła do „jedynki” na Felińskiego lub „trzynastki” na Siemiradzkiego. Dziewczęta miały jeszcze do dyspozycji żeńskie liceum im Stefanii Sempołowskiej na pl. Inwalidów. W końcu lat pięćdziesiątych „Sempołowską” przeniesiono na ul. Stołeczną.
Wówczas na Żoliborzu nie było więcej szkół. W żoliborskich szkołach pracowali jeszcze wówczas świetni przedwojenni nauczyciele, całość przytłumiona już była socjalistycznymi komisarzami. W trzynastce, później zdewaluowanej na „czterdziestą pierwszą” nauczyciele dość bezskutecznie usiłowali mnie czegoś nauczyć. Była to już wówczas dość marna i nudna szkoła, całkiem socjalistyczna, a tłum dzieci starał się wyżywać poza nią w swoich normalnych młodzieżowych pasjach. Uciekaliśmy z tej szkoły przy każdej okazji a tłumy wspaniałej, żoliborskiej młodzieży wagarowały w czytelniach i salach Domu Kultury, licznych pracowniach awangardowego wówczas i jeszcze przyciągającego do siebie Pałacu Młodzieży w PKiN (im. J. Stalina). Przy dobrej pogodzie zwałka (gruzu) na ulicy Krasińskiego, tam gdzie dzisiaj stoją wieżowce na ul. Promyka, była ulubionym miejscem wagarów. Wielu dzisiejszych posłów i senatorów tam wagarowało.
No i popatrz Pan, Panie Pioterek, to jest ganc do dupy niepodobne! Ten wspaniały kawałek historii prawdziwej PRL-u i jego mieszkańców, co mi szczególnie bliski, ze względu na najbliższych przyjaciół mojego Ojca ze starego WSM-u, (też ci chyba nigdy nie wspomniałem, że moim Chrzestnym był Michał Kostanecki?)wisi już w SO trzy dni, i żadnego komentarza! A zaczyna się to co prawda mięciutko (przypomniało mi niezapomnianego Jerzego Kasprzyckiego), jednak w miarę kolejnych odcinków napięcie wzrasta do poziomu dobrego kryminału i kończy się mistrzowską pointą.
———————————————————-
Wniosek: Jako że nie jesteśmy tu w jakiejś „niszy”, i publika jest spora, Utwory o długości 28 stron maszynopisu po prostu nie docierają, bo nikomu nie chce się czytać do końca dłuższego tekstu. Bo wskakuje się tu na chwilę, załapać – co nowego? Do następnego twego przyjazdu z… Bieszczad. (Hłehłehłe!)
Czytać się chce. Tekst jest wzruszający i pod jego wpływem człowiek myśli: Chciałoby się, by takie powolne, pełne wewnętrznego ładu życie gościło i dziś. Niestety, „to se ne vrati”. I Żoliborz przecież dziś nie jest dawnym Żoliborzem i nie ze spokojem się kojarzy.
Przyznam szczerze że miałem skomentować zaraz po przeczytaniu ale musiałem ochłonąć. To kawał naszej historii opisany w normalny sposób i z jakimi niespodziankami. Piękna opowieść a przede wszystkim prawdziwi Ludzie i zaiste wielkie bohaterstwo.
Jestem pod ogromnym wrażeniem.
Historia niezwykła, pełna zagadek, splotów zdarzeń i ludzkich postaw i losów; materiał na książkę (albo na scenariusz), kt. trzeba by dopiero chyba napisać. W latach okupacji, jako dziecko, i ja tam mieszkałem, zapamiętałem tylko przejażdżkę rikszą wokół pl. Wilsona.
@elkaem: przyznaj się! też przeczytałeś tylko pierwszy odcinek.
Słowo honoru, że tak! I postąpić podobnie jak @Arko. Tyle, że nie wiem czy mój komentarz mógłby wnieść coś cennego – nie mieszkam w Warszawie. Ale klimat tej opowieści przypomina mi to, co o Żoliborzu pisał Wańkowicz i inni mieszkańcy tego uroczego zakątka. Chciałoby się tak nadal żyć mając świadomość, że dookoła są tacy ludzie.
Takie enklawy, choć na mniejszą skalę powstawały jednak i w innych miastach. W Łodzi było to np. os. im. Mireckiego, czy osiedle przedwojennej spółdzielni mieszkaniowej „Lokator”, niestety, nieukończone z powodu wojny. Tyle, że nie miały one swoich piewców. Dlatego znajomi wychowani na tym osiedlu jako jedyną książkę, w której te klimaty można znaleźć mają „Tajemnicę Zielonej Pieczęci” Hanny Ożogowskiej. Przypominają sobie w którym bloku i klatce mieszkała pisarka, przypominają pierwowzory opisywanych chłopaków, przypominają nawet dozorcę. Ale to mało niestety!
Poznałem Piotra Topińskiego w czasie, gdy zajmował się re-introdukcją bobrów w Kampinisie i innych miejscach w Polsce. To przecierz ulubiony temat lidera SO, Stefana Bratkowskiego – mała retencja. A bic jak bobry nie poprawi stosunków wodnych, na przykład w stepowiejàcej Wielkopolsce.
Ale nigdy nie przypuszczałem, że Piotr miał tak ciekawe życie, on i jego rodzice. No cóż, pokolenie naszych rodziców, którzy przeżyli wojnę, łagry i obozy, powstanie Warszawskie, Tobruk czy Monte Cassino, pełne jest to życiorysów, które mogłaby być kanwa na scenariusze dla powieści i filmów. Dobrze, że Piotr opisał te wspomnienia. Nie tak czytelne dla młodego pokolenia, które nie pamięta sklepów spożywczych z beczkami pełnymi solonych śledzi i Gomułką z Cyrankiewiczem na ścianach, którzy nie rozbrajali amunicji powojennej na podwórkach domowych a czasem i szkolnych…
Bardzo ciekawe wspomnienia.
Prepraszam, zamias „bic jak bobry” powinno być „A nic jak bobry… Tu nic o biciu nie ma, literówka:)
@andrzej Pokonos, nie ma gorszej dla otoczenia rzeczy, jak ciekawy życiorys nieciekawego człowieka. Zanudzi wszystkich dookoła. Natomiast jestem pewien, że jak Pan Pioterek zdecyduje się np. opisać kilka lat swej pracy w warszawskim ZOO, (gdzie pracował zanim poszedł do ZBS w Dziekanowie Leśnym) będzie lektura nie gorsza (lepsza!)niż dowolny Gerry Durrell. (Dostałem kiedyś komplet Durrella w pejperbekach, jak się 30 lat temu uczyłem angielskiego metodą Lee Niucha.)Jak? Bierze się dwieście interesujących książek, np kryminały, porno, sf, literatura faktu i załatwia się stosowną dostawę jedzenia i picia. Po paru miesiącach cudownego relaksu na kanapie ma się wessanych z 10 tys. słów. Słownik i ten tam samouczek leżą pod ręką, pod łóżkiem, używane tylko z rzadka. Wada: żeby móc mówić, trzeba potem zrobić intensywny (miesiąc czasu), a i tak się potem nie wie, jak wymawiać prawidłowo większość z tych 10 tys. (co i tak niepotrzebne).
Moze to i racja, Piotr chciał wszystko przekazać naraz. Ale czas ucieka, i można to potraktować jako materiał źródłowy dla przyszłych badań. Jest tam jednak wiele ciekawie splecionych życiorysów.
Co do nauki języka, szczególnie tak różniącego się w mowie od pisma dla Polaków jak angielski, myślę, że warto zacząć od nauki fonetyki, a potem dopiero czytać, czytać, czytać.
Yes. Bo język to mowa, a pismo to zapis.
@a.pokonos: wszystko prawda. Ale ja, mając opanowane od dziecka (niemal) dwa języki wrogich sąsiadów, olewałem angielski, póki Przyjaciel nie przywiózł z Londynu pół tony książek. Jak przeleciałem komplet paryskiej Kultury, wściekłem się, że nie mogę czytać dalej, bo po angielsku. To było na początku 70-tych (we wpisie machnąłem się o ca 10 lat). Wtedy właśnie wypróbowałem metodę Lee Newha, z wiadomymi skutkami. Potem pojechałem do Indii i przekonałem się, że tam mają zupełnie osobną fonetykę. A tej angielskiej nadal się nie uczyłem, bo nie wiedziałem gdzie i od kogo. Potem zrobiłem TOEFL-a, dalej jako fonetyczny neptek (w Bagdadzie). I tak się to wlecze. To gdzie i od kogo? Bo jak mi amerykańce robią komplementy na temat „british accent”, czuję się nieswojo, jako że na „intensywnym” moim nauczycielem był barman z Las Vegas.
znam ludzi ktorzy uczyli sie z niezlym skutkiem ogladajac reklamy w Stanach. To tez stale powtarzane fragmenty tych samych tekstow, do znudzenia. Tez pomocne dla nauki. Podobnie ogladanie filmow, sitkomow, szczegolnie te ostatnie choc ich nienawidze, dla nauki biezacego jezyka sa bardzo dobre. Gorzej z ogladaniem! W sumie jest wiele sposobow i nie kazdy nadaje sie dla wszystkich. Jedni maja sluch do jezykow, inni pamiec do slow, itp. Dlatego najlepiej dac dzieciakom okazje do nauki jak najwiekszej liczby jezykow. To potem procentuje.
@a.Pokonos, dzięki! Zastanawiam się, nie od dziś, czy napisy ekranowe nie były znacznie lepsze, z punktu widzenia nauki języków, i w ogóle, niż ten stosowany w Polsce (i chyba tylko w Polsce)pseudo-dubbing, z lektorem i przytłumioną, oryginalną ścieżką dźwiękową. Bo np. Moja nauczyła się – jako dziecko – w czasie drugiej światowej bardzo dobrze po niemiecku, oglądając niemieckie filmy, „tylko świnie siedzą w kinie” – ona siedziała w każdej wolnej chwili. I ma lepszą wymowę od mojej. I oczywiście piosenki (pod warunkiem, że mamy do dyspozycji tekst). To się wbija i zostaje na zawsze. Tak samo, jak te reklamy (słuchałem ich w czasie studiów, z Weimaru, w pracowni kolegi, który odbierał z nadajnika Ochsenkopf zachodnią telewizję.)I słuch mam niby nie najgorszy, ale jak słucham dziennika (czytanego potwornie szybko) w AFN (American Forces…) rozumiem połowę słów. Practice, praktice, practice!
PRYWATNIE DO PIOTRA TOPIŃSKIEGO
Panie Piotrze, ciesze się, ze Pana odnalazłam, spotykaliśmy sie swojego czasu, teraz juz bardzo dawno temu u Pani Marii Arnoldowej.
W związku z Nią sprostowanie. Pani Maria prowadziła az do wybuchu powstania bibliotekę dla dzieci i mlodzieży nie w przedszkolu a w budynku społecznym na podwórzu pierwszej kolonii. (pietro nizej była biblioteka dla dorosłych) Była to to odzdzielna placówka prowadząca róznorodna działalność i była to prawdziwa enklawa spokoju, odpoczynku i porządku. Spędzałam tam wiele czasu. Oprócz pani Janki Cyganskiej i Hanki Rembowskiej przacowala tam tez Jadwiga Lubowiedzka.
Pamiętam doskonale panską matkę, Panią Zofię. Jej pogrzeb mam w pamięci jako ostatnie spotkanie ludzi starego WSMu
Pozdrawiam Pana serdecznie
Anna Sianko