Krzysztof Łoziński: Cała Polska czeka na swego Dubczeka51 min czytania

Pokolenie dzieci „Kolumbów rocznik 20”

Urodziłem się w 1948 roku i byłem, jak większość uczestników polskiego Marca 68, przedstawicielem pierwszego pokolenia powojennego, pokolenia synów i córek AK-owców i innych żołnierzy II wojny światowej. Moje pokolenie polskiej inteligencji żyło w cieniu legendy Powstania Warszawskiego, partyzantki, WIN-u i brutalnych represji rządów Bieruta, które dotknęły sporą część naszych rodziców. Byliśmy pokoleniem, które mimo szalenie intensywnej komunistycznej indoktrynacji w szkole, zawsze miało w tyle głowy pamięć, której komuniści nie zdołali wymazać.

Mój dziadek ze strony matki, płk „Leonard”, Leonard Wawrzyniec Żaczkowski, był podczas powstania komendantem Korpusu Bezpieczeństwa Państwowego, takiej powstańczej policji, pilnującej porządku i prowadzącej obozy jenieckie dla pojmanych przez powstańców Niemców. Był także członkiem władz krajowych konspiracyjnego PPS. Po kapitulacji powstania musiał udawać cywila i nie wychodzić razem z wojskiem (AK), bo wiedział, że niezależnie od tego, kto go zidentyfikuje, Niemcy czy Sowieci, to grozi mu kula w głowę (od jednych za KBP, od drugich za KBP i PPS). Pewien czas po wojnie został aresztowany. Spędził w katowniach UBP i więzieniach 9 lat. Od śmierci uratował go przełom 1956 roku.

Moja mama, Danuta Łozińska (rocznik 1920), była hufcową Szarych Szeregów, podczas powstania dowódcą sekcji łączności Radwana. Zaczynała powstanie w stopniu sierżanta, kończyła w stopniu podporucznika AK. Ojciec, Jerzy Łoziński (rocznik 1921) był idealnym konspiratorem. O tym, że był żołnierzem Kedywu (Komendy Dywersji AK) dowiedziałem się po jego śmierci. W domu na temat swych losów okupacyjnych nie mówił kompletnie nic. Pamiętam tylko, że ze Stanisławem Staszewskim („tatą Kazika”) śpiewali dziwna piosenkę o „knajpie morderców’, którym „zamiast butelki marzy się kolba od parabelki”. Jako dziecko nic nie rozumiałem. Dopiero później zrozumiał że to o AK-owcach.

Wspominam o tym dlatego, że moim zdaniem większość dzisiejszych historyków tego okresu zapomina o bardzo ważnym aspekcie młodzieżowego buntu Marca 68, o pokoleniu, które miało już bunt i konspirację wyssane z mlekiem matek, którego żadna indoktrynacja, żadna propaganda nie mogła nakłonić do akceptowania komuny. W 1968 roku mieliśmy po 18-20 lat i pora była „coś zrobić”.

Komuniści nie docenili jeszcze jednego: tego że do młodego buntu przeciw komunie dołączą też ich własne dzieci, wychowywane na zwolenników systemu. W ramach czerwonego harcerstwa, tzw. „Walterowców”, pozwolono im dyskutować, a jak zaczęli dyskutować i myśleć, to wyszło im, że z tą komuną to jest całkiem „nie halo” i im nie po drodze. To z tego środowiska wywiodła się część przywódców Marca 68, część, a nie wszyscy, i oni też nie byli komunistami, jak twierdzi obecnie skretyniała prawica, lecz antykomunistami.

Dzień kobiet

W 1968 roku byłem studentem pierwszego roku Wydziału Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Studiowałem fizykę. Na studiach poznałem Krystynę, która była moją pierwszą poważną miłością. Jej koleżanka, wówczas narzeczona mojego kolegi z gór, Henia Mierzejewskiego, była sąsiadką Jacka Kuronia na warszawskim Żoliborzu. Właśnie przez nią, zupełnie przypadkowo, wkroczyłem na pół życia w świat polityki.

Wokół Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego tworzył się wówczas nieformalny krąg młodych ludzi, których później propaganda komunistyczna nazwała „komandosami”. Byłem jednym z najmłodszych z tego kręgu. Miałem dziewiętnaście lat. Działalność tej grupy polegała początkowo na gorących dyskusjach w prywatnych mieszkaniach oraz cichym kolportażu nielegalnych wydawnictw, głównie paryskiej Kultury.

Wydarzenia nabrały tempa pod koniec lutego, kiedy to cenzura zdjęła z afisza „Dziady” Mickiewicza grane w Teatrze Narodowym. Poszliśmy niemal wszyscy na ostatnie przedstawienie i urządziliśmy na nim demonstrację, klaszcząc i gwiżdżąc w odpowiednich momentach. Później poszliśmy pod pomnik Mickiewicza. Ktoś, nie pamiętam już kto, przelazł przez barierkę i złożył pod pomnikiem kwiaty. Chcieliśmy się już rozejść, ale wokół pełno było milicji i tajniaków. Szliśmy więc Krakowskim Przedmieściem, a glina nas stopniowo wyłapywała. Mnie i Krystynie jakoś się upiekło, ale parę osób zgarnęli. Ci zgarnięci dostali później tak zwane „kolegium” i musieli zapłacić jakieś znaczne grzywny. Zrobiliśmy na nich zrzutkę.

To typowy przykład, jak wydarzenia same się napędzają. Jakaś grupa robi w gruncie rzeczy niewinną demonstrację. Następuje przesadna reakcja władz, a po niej reakcja na reakcję. Władza znów reaguje za mocno. I znów mocniejsza reakcja opozycji. Aż dochodzi do otwartego starcia. Tak właśnie było z „marcem 68”.

Bardzo istotny wpływ na te wydarzenia miała trwająca już od pewnego czasu „praska wiosna”. Dzięki niej nie czuliśmy się osamotnieni. Dzięki niej była nadzieja.

W 1968 roku bardzo dużo rzeczy robiłem pierwszy raz w życiu. Na przykład pierwszy raz pisałem hasła na murach. Jeszcze przed wydarzeniami marca pisałem na murach: „Cała Polska czeka na swego Dubczeka” i po czesku: „Dubczek a Svoboda to naša svoboda”. Aleksander Dubczek był pierwszym sekretarzem KPCz, a Ludvik Svoboda prezydentem Czechosłowacji. Dla nas byli symbolami wolności, bo wyłamali się spod rozkazów Moskwy.

Kilka dni po ostatnim przedstawieniu „Dziadów” brałem udział w akcji zbierania podpisów pod listem protestacyjnym do Sejmu. Tego listu z podpisami było wiele egzemplarzy, a część z nich była pisana przeze mnie na maszynie do pisania moich rodziców. Podpisy zbierało wiele osób, w tym Krystyna i moja siostra Magda. Zanosiliśmy te listy z podpisami do mieszkania Jacka Kuronia. Część tych listów musiała później SB-cja zniszczyć. Oglądałem niedawno te oryginalne listy z 1968 roku w muzeum Uniwersytetu Warszawskiego. Listów z podpisami zbieranymi przez Krystynę nie ma. Nie ma też listów z podpisami, które zebraliśmy w Klubie Wysokogórskim.

Skąd ja to wiem? A stąd, że zawsze osoba zbierająca podpisy najpierw sama podpisywała się na górze, by nie dawać komuś do podpisu zupełnie pustego egzemplarza. Bo przecież ludzie zwyczajnie się bali. Komunizm to taki system, w którym za napisanie listu do władz idzie się do więzienia. W muzeum UW jest list z podpisami zaczynającymi się ode mnie, jest zaczynający się od Magdy, a nie ma zaczynającego się od Krystyny (na pewno taki istniał). Nie ma też żadnych listów z nazwiskami większości moich kolegów taterników. A przecież w Klubie Wysokogórskim zebraliśmy ze setkę podpisów, więc powinno być co najmniej pięć listów z samymi nazwiskami taterników – nie ma ani jednego.

„Marzec 68” był jednym z najważniejszych wydarzeń mojego życia. Najważniejszych oczywiście dla mnie. To był czas, w którym musiałem gwałtownie wydorośleć. Prosto ze szkoły średniej, z dzieciństwa, w ciągu zaledwie kilku miesięcy wszedłem w realny świat dorosłych. W świat taki, jaki naprawdę jest: brutalny, niebezpieczny. To był mój wstęp do życia na serio.

Trzeciego marca spotkaliśmy się prawie wszyscy w mieszkaniu Jacka Kuronia. Gomułka przedstawił później to spotkanie w jednym z przemówień jako niemal naradę sztabową spisku. Tymczasem było to zwykłe spotkanie dyskusyjne. Nikt nie przypuszczał wówczas, co się stanie pięć dni później.

Z tego spotkania zapamiętałem pewną refleksję. Patrzyłem na te około dwadzieścia osób w jednym, niezbyt dużym pokoju i skojarzyłem, że była to w tym momencie niemal cała opozycja polityczna w Polsce. I pamiętam myśl: na co my się porywamy? Ponad sto tysięcy milicji i ORMO, ponad dwa miliony członków partii komunistycznej, za miedzą ogromna Armia Czerwona, a tu wyrusza przeciw tej sile dwadzieścia osób, w połowie kobiet, bez broni. Istne szaleństwo. Wyłapią nas, zatłuką, rozwalą, zgniotą jednym palcem, ot tak, od niechcenia i nawet nie zauważą, że coś zgnietli.
Po latach kilkakrotnie opowiadałem to wspomnienie ludziom z różnych zniewolonych krajów, opozycjonistom z Tybetu, z Chin, z Laosu, z Białorusi, ludziom będącym właśnie na takim etapie walki garstki przeciw potędze, i mówiłem, że jest w polityce coś takiego, jak siła bezsilnych.

Opowiadałem też drugi incydent z mojego życia. W 1984 roku napisałem artykuł, w którym dowodziłem, że Związek Radziecki nie przetrwa dziesięciu lat, że musi się załamać, bo przegra z wolnym światem wyścig technologiczny. To był w Polsce ponury czas dekady Jaruzelskiego, pełnej walki władzy reprezentującej okupanta ze społeczeństwem, powszechne poczucie beznadziei. Proponowałem ten tekst kilku redakcjom prasy podziemnej. Nikt go nie chciał opublikować. Fantasta jesteś – mówili – marzyciel. Związek Radziecki nie przetrwał nawet pięciu lat. Moja teza, że w świecie burzliwego rozwoju kraje zniewolone nie mają szans, bo nowoczesną technologię może tworzyć tylko wolny człowiek, sprawdziła się dokładnie. W dzisiejszym świecie każda dyktatura ma klęskę zapisaną w genach, to tylko kwestia czasu.

 

11 komentarzy

  1. bisnetus 08.03.2013
  2. BM 08.03.2013
  3. andrzej Pokonos 08.03.2013
  4. Jerzy Łukaszewski 09.03.2013
  5. Krzysztof Łoziński 09.03.2013
    • PIRS 09.03.2013
  6. Krzysztof Łoziński 09.03.2013
    • bisnetus 09.03.2013
  7. Jerzy Łukaszewski 09.03.2013
  8. Anna 09.03.2013
  9. de mowski 13.03.2013