Ale wróćmy do wydarzeń „marca 68”
Na ósmego marca zaplanowany był wiec na dziedzińcu uniwersytetu. Ten wiec miał być zakończeniem akcji zbierania podpisów pod listem do Sejmu. Miał zamknąć temat „Dziadów”, miał upomnieć się o relegowanych ze studiów Adama Michnika i Henryka Szlajfera i, o ile wiem, nic więcej nie miało się dziać. Przyszliśmy z Krystyną nieco spóźnieni, gdy wiec już trwał. Irena Lasota właśnie czytała rezolucję, jaką wiec miał uchwalić.
Nie, nie. To zdanie nie oddaje istoty rzeczy. Irena Lasota czyta rezolucję… Trzeba wiedzieć, kim wówczas była Irena Lasota. To było dziewczątko, malutkie, chudziutkie, taka filigranowa kruszynka. Ta kruszynka stoi na podwyższeniu i dziewczęcym głosikiem czyta buntownicze słowa przeciw ponurej, brutalnej sile. A wokół grupka studentów – dwieście, może trzysta osób.
Na dziedziniec wjeżdżają autokary i wysypuje się z nich tłum cywilów, partyjniaków, ormowców – „aktyw robotniczy”, jak to później określił Gomułka. „Grupki wichrzycieli podjudzane przez politycznych bankrutów i politykierów zaatakowały aktyw robotniczy na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego” – podało wieczorem Polskie Radio. Co „aktyw robotniczy” robił na Uniwersytecie?
„Aktyw robotniczy” otoczył nas kordonem. Wszyscy usiedliśmy na ziemi. Wtedy zaczęli nas wynosić, ale wyraźnie nie mieli instrukcji, co dalej. Mnie przenieśli z jednego trawnika na drugi, dwadzieścia metrów i zostawili. No to wstałem i z powrotem dołączyłem do pozostałych. Inni wyniesieni zrobili to samo. Przeszliśmy pod rektorat. Ciągle otaczał nas kordon tajniaków. Domagaliśmy się wycofania milicji z uniwersytetu. Do rektora poszła delegacja.
Po czterdziestu pięciu latach nie pamiętam szczegółów niektórych wydarzeń. Mógłbym oczywiście zajrzeć do licznych już publikacji, ale to przecież nie ma być podręcznik historii. Pamiętam taką scenę chaosu na dziedzińcu przed biblioteką uniwersytecką. Tłum był już większy, ale jakiś taki luźny, przemieszany z tajniakami. Dochodziło do chaotycznych bójek, przepychanek. Tajniacy próbowali wciągać ludzi do autobusów, a myśmy ich wyciągali.
W pewnym momencie wydawało się, że wszystko już się kończy. Ruszyliśmy z Krystyną w stronę bramy, by iść do domu. Byliśmy jakieś pięćdziesiąt metrów od bramy, gdy wybiegło z niej co najmniej stu milicjantów w długich, zimowych płaszczach, w hełmach i z długimi pałami. Zaatakowali tłum na dziedzińcu bez żadnego ostrzeżenia bijąc na oślep. Zaskoczeni studenci rzucili się do ucieczki, ale nie bardzo było gdzie uciekać.
Uniwersytet Warszawski zbudowany jest w ten sposób, że brama główna jest właściwie jedynym dużym wyjściem z jego terenu. Istnieją jeszcze pewne przejścia przez budynki, ale na ogół są pozamykane, a przynajmniej wówczas były. Tak duży tłum, około tysiąca osób, mógł się wydostać właściwie tylko przez bramę główną, ale tę bramę blokowała milicja (od strony Powiśla uniwersytet był odgrodzony murem, którego dziś nie ma). Część studentów, w tym my, przedostała się na mniejsze podwórko na tyłach Wydziału Geografii. Musieliśmy przebiec w tym celu przez wąskie przejście między budynkami, w którym ustawiły się dwa szpalery tajniaków z pałkami. Biegliśmy przez te szpalery i obrywaliśmy z obu stron. Później takie przepędzanie ludzi między szpalerami pałujących milicjantów nazywano „ścieżkami zdrowia”, ale wówczas nie było jeszcze tej nazwy.
Z tego małego podwórka praktycznie nie było wyjścia. Jedyna brama była zamknięta na kłódkę, a w drzwiach Wydziału Geografii stała milicja. Próbowaliśmy się przebić, ale z gołymi rękami przeciw 80-centymetrowym pałom nie mieliśmy szans. Po pewnym czasie z budynku Wydziału Geografii wybiegła jakaś kobieta z kluczem i otworzyła bramę. Wydostaliśmy się na Krakowskie Przedmieście tuż obok Kościoła Wizytek.
Krystyna nie miała jednego buta. Ja straciłem czapkę. Na Krakowskim Przedmieściu, pod bramą uniwersytetu i pod Pałacem Staszica trwała uliczna bitwa. W tym czasie, gdy jeden oddział milicji zaatakował uniwersytet, inny ruszył przeciw ludziom na ulicy, gapiom, przechodniom. Ta bitwa była dość jednostronna. Milicja pałowała, a ludzie skandowali „gestapo, gestapo”, lub „Golędzinów do domu” i rzucali śnieżnymi pigułami. Słowem Golędzinów określano wówczas oddziały zwarte milicji (nie było jeszcze nazwy ZOMO, albo jej nie znano). Golędzinów to peryferyjna dzielnica Warszawy, w której mieściły się koszary milicji. Może bym się i włączył do tej bitwy, bo młody człowiek jest zapalczywy, ale miałem dziewczynę w jednym bucie, a jeszcze miejscami leżał śnieg. Poszliśmy na przystanek i pojechaliśmy autobusem do mnie, na Miodową.
Pierwsza myśl: co się dzieje? Dowiedzieć się czegoś, nawiązać kontakt z innymi. Jak zawsze w podobnej sytuacji miasto huczało od plotek. Jak dobrze dziś znam taki stan powszechnego niepokoju, przypadkowych informacji, powstawania mitów. Tyle razy obserwowałem później taki stan ludzi rozpytujących gorączkowo: co się dzieje? Obserwowałem to w sytuacjach różnych konfliktów i zamieszek w egzotycznych miastach, w Kabulu, w Delhi, w Pekinie, a także w Polsce w „grudniu 70” i w pierwszym dniu stanu wojennego. Zawsze jest tak samo. Rozgorączkowani, podnieceni ludzie przekazują sobie sensacyjne wieści, ale naprawdę nikt nic nie wie.
Dowiadujemy się, że milicja zaatakowała też Politechnikę i akademiki na placu Narutowicza oraz Riwierę, ale wszędzie została odparta. Plotka głosi, że studentom na pomoc pospieszyli kolejarze (dlaczego akurat kolejarze?). Podobno przed bramą ASP milicja zatłukła na śmierć studentkę w ciąży. Wymienia się nawet jej nazwisko, więc plotka brzmi prawdopodobnie. Później prawie wszystkie te wieści okazały się nieprawdą. To też jest pewna reguła. Bezpośredni uczestnicy zdarzeń na ogół pamiętają nie całkiem prawdziwy ich obraz, nie potrafią najczęściej oddzielić tego, co naprawdę widzieli od tego, o czym tylko słyszeli, lub co im się tylko wydaje.
Kompletujemy jakoś obuwie Krystyny i jedziemy do Kuronia. Jacka nie ma. Został aresztowany już rano. Poza nim także Karol Modzelewski, Adam Michnik i Henryk Szlajfer. Może ktoś jeszcze, ale na razie nie wiadomo. Gajka (Grażyna Kuroniowa) jest dziwnie opanowana, ale tak naprawdę, to nikt nie wie, co robić. Wpadam na pomysł, by porozklejać ulotki w dzielnicach robotniczych. Gajka obiecuje załatwić ulotki. Umawiamy się na jutro.
Czar MO
MO (Milicja Obywatelska) podlegała MSW, na czele którego stał generał Mieczysław Moczar. Niektórzy czytali jego nazwisko, Moczar, w odwrotnej kolejności sylab i wychodziło z tego: Czar MO.
Jednym z ciekawszych zjawisk „Marca 68” był niebywały rozkwit ludowej twórczości satyrycznej. W ciągu zaledwie kilku dni powstała ogromna ilość wierszyków, piosenek, powiedzonek. Ta twórczość nie do końca była oryginalna.
Najczęściej dorabiano nowe teksty do znanych wcześniej melodii. Ilość nowych określeń na samą tylko milicję i ORMO była tak duża, że trudno wszystkie spisać: „kawalerowie mieciowi”, „bijące serce partii”, „panowie w kapeluszach” (o tajniakach), „rycerze Świtały” (od nazwiska komendanta milicji, „ortalionik – pod nim pały – rycerze Świtały” – śpiewał nieco później Janek Kelus). Nowego sensu nabrała stara lwowska przyśpiewka: „o północy się zjawili jacyś dwaj cywili, nic nikomu nie mówili, tylko w mordę bili”. Nowy tekst dostał też popularny krakowiaczek: „albośmy to jacy tacy moczarowi wilkołacy, stalowa czapeczka, gumowa pałeczka i łzawiące gazy na wszystkie zarazy”. Pałac Mostowskich (siedzibę Komendy Stołecznej MO) mianowano „najliczniejszym z akademików”.
Na wszystkich warszawskich (i nie tylko warszawskich) uczelniach trwał strajk okupacyjny i nieustający festiwal wiecowania, uchwalania różnych rezolucji, tworzenia piosenek, pisania ulotek…W salach wykładowych siedzą studenci i przepisują ręcznie przez cztery kalki teksty ulotek dyktowane przez jedną osobę. Po chwili ktoś zbiera teksty i zanosi na bramę, do ludzi. Więc nowy papier, kalki i jeszcze raz. I jeszcze. Co pewien czas piszący się zmieniają, ale ludzki powielacz pracuje non stop.
A pod bramą bijatyka. Ludzie do bramy, milicja na nich, tłum z bram po drugiej stronie na milicję. Co chwila zmiana kierunku. Między tymi szarpaninami i bijatykami trwa normalny uliczny ruch: jeżdżą autobusy, taksówki, samochody. Ściany budynków uniwersytetu oblepione plakatami, transparentami: „Prasa kłamie”, „Czytajcie Świerszczyk, on jeszcze nie kłamie”, „MOczar do MOskwy”, „Nie uczta się na błędach, tylko na uniwersytetach”.
Jesteśmy wszyscy w jakimś amoku, psychozie, działamy jak w gorączce. Bici, ścigani, aresztowani zachłystujemy się wolnością. Nareszcie mówimy, krzyczymy, piszemy na murach i w ulotkach to, co chcemy! Nareszcie jesteśmy wolni! Żadnego zastanowienia, żadnej refleksji, czym to się może skończyć. Młodzieńczy zapał i brak wiedzy o konsekwencjach powszechnie się myli z odwagą.
A nasi rodzice – „starzy” – przerażeni, zatroskani, próbują przemawiać do rozsądku. Ale kto by was słuchał – „starzy” – jesteście układowi, ulegli, bezideowi! A oni po prostu mają wiedzę, której my nie mamy: o X pawilonie, o Katyniu, o Kołymie, o czołgach w Poznaniu i Budapeszcie…
W sobotę, 9 marca, w drugi dzień rozruchów jadę rano do Gajki i dostaję plik ulotek. Jestem rozczarowany ich treścią. Spodziewałem się jakiegoś większego tekstu, a tu na wąskich paskach papieru zaledwie kilka słów, pracowicie przepisane na maszynie: „Robotnicy! Golędzinów bije w waszym imieniu. Protestujcie”. Razem z Jankiem Chałupczyńskim, kolegą z podwórka, jedziemy to rozklejać. Najpierw na Wolę, do Skali, Kasprzaka, Nowotki, potem na Służewiec Przemysłowy. Naklejamy te wąskie paski papieru na przystankach, na bramach fabryk. Nikt nam nie przeszkadza. O pierwszej musimy skończyć. Janek jest robotnikiem. Pracuje w Skali i musi zdążyć na drugą zmianę.
Wpadam na chwilę do domu, na Miodową. Obok, pod wejściem do Szkoły Teatralnej, milicyjna suka. Wyprowadzają chłopaka w kajdankach. Jestem umówiony z Krystyną w Harendzie, w najbardziej idiotycznym miejscu, w środku ulicznej bitwy. Harenda to kawiarnia na Krakowskim Przedmieściu między uniwerkiem a Pałacem Staszica. Przedtem mam wpaść do dziekanatu, nie wiem po co. Ktoś stamtąd dzwonił, żebym przyszedł.
Podaję nazwisko, a panie z dziekanatu starannie zamykają drzwi na korytarz.
— Mamy polecenie skreślenia pana z listy studentów. Dziekan radzi, by pan sam zrezygnował ze wsteczną datą, to nie będzie śladu w papierach.
Jest w tym sens. Semestr i tak mam zawalony, bo nie zdałem analizy matematycznej. Tak, czy tak, wylecę. Ale jeśli zostanę skreślony z polecenia SB, to mogę już nigdy na studia nie wrócić. Zgadzam się i piszę podanie o skreślenie mnie „z powodu rezygnacji ze studiów”. Stawiam wsteczną datę.
Dziś bym się na taki układ nie zgodził. Powiedziałbym: nie, niech mnie skreślą. Ale wtedy nie miałem jeszcze żadnego doświadczenia politycznego. Nikt z nas nie miał.
Idę do Harendy. Krystyna wylicza mi długą listę aresztowanych. Kilka wydziałów jest rozwiązanych. Oficjalnie wyrzucono ze studiów tylko sześć osób, ale później dowiemy się, że takich jak ja było kilkuset, takich co niby sami zrezygnowali, albo na rozwiązanych wydziałach, po wznowieniu zajęć pojawiły się nowe, odchudzone listy studentów i tych ludzi już na nich nie było. Niby nie zostaliśmy otwarcie wyrzuceni ze studiów. Zostaliśmy z nich zrezygnowani albo zniknięci.
Mam dwa problemy. Po pierwsze mogę spodziewać się aresztowania. Po drugie, jestem w wieku poborowym, a już nie jestem studentem. Mogą mnie wziąć do wojska. Problem pierwszy zostaje pozornie rozwiązany. Przez kilka dni się ukrywam, ale jakoś nikt mnie nie szukał, więc wracam do domu. Najpierw ukrywa mnie na strychu Witek Fedorowicz, ale to nie jest dobre miejsce, sąsiedni dom od uniwerku. Za dużo milicji dookoła. Na ostatni dzień przenoszę się na Dantyszka do domu rodzinnego braci Mierzejewskich.
Z drugim problemem jest większy kłopot. Rodzice załatwiają mi przyjęcie do wieczorowej szkółki, pod szumną nazwą Policealne Studium Elektroniki. Nie jest to wyższa uczelnia, formalnie nie chroni przed wojskiem, ale zwyczajowo nie brano ludzi do wojska dokąd się uczyli, nawet na takich pseudo uczelniach.
Jest to jednak szkoła dla pracujących, więc muszę być zatrudniony. Dostaję pracę w Fabryce Podzespołów Radiowych „Elwa” na Służewcu. Chodziłem do tej szkoły i do tej pracy bardzo krótko, niecały miesiąc. Na początku kwietnia dostałem kartę powołania do wojska. Nic mi ta szkoła nie pomogła.
Bardzo mi się spodobało to autobiograficzne opowiadanie. Pozwala poznać, a nawet przypomnieć tamte komunistyczne klimaty. Poznać dlatego, że z racji wieku na szczęście nie musiałem tak na bieżąco poznawać tego z autopsji. Ale przypomnieć, bo i trochę później te klimaty były wyczuwane. Może nie w sposób aż tak drastyczny.
.
Jedyne co mi się nie spodobało, to relatywizacja ruchów roku 68 na Zachodzie. One miały wprawdzie inny charakter, ale miały jednak niebagatelny wpływ w historii i na kształt dzisiejszej Europy. I drugie, to to porównanie Rumunii z Polską, jako przykład wolności i suwerenności. Z przyczyn czysto geopolitycznych nie można w najmniejszym stopniu porównywać roli Rumunii czy choćby Jugosławii ze strategiczną rolą Polski w teatrze Zimnej Wojny.
W charakterze suplementu:
Sławne to były dzieła, sławne były czasy
A było, jak opowiem — bo wszystko wiem z prasy:
Więc Wyszyński z Kuroniem, przy poparciu Mao
Mieli Żydom zaprzedać naszą Polskę całą
Izrael, w myśl tych planów sięgałby Szczecina
Zaś chłopi z Zamojszczyzny poszliby na Synaj
Naród nasz miał iść w jarzmo żydowskiego króla
Którym byłby Zawieyski, bratanek Kargula
Każdy Żyd miał otrzymać zaraz tytuł lorda
A Niemen mógłby śpiewać tylko, jako Jordan
Do tego każdy student, a zwłaszcza niechrzczony
Miał dostać Mercedesa oraz cztery żony
Dyspozycje w tej sprawie wyszły od Dajana
Via Tokio, Rzym, Biłgoraj, Pułtusk i Tirana
…A jeszcze łotry zdradę umyśliły taką:
Oddać molo w Sopocie Czechom i Słowakom
Do tego łódź podwodną, Pannę z Jasnej Góry
Szczerbiec, żubra Pulpita… i Pałac Kultury
A — jakby mało było takiego wyzysku —
Zabrały nam Pepiczki rekord świata w dysku!
Bauman z Brusem i Baczko — ta podstępna szajka
Pastwiła się nad Polską, jak “czerezwyczajka”
Kazali nam zapomnieć; żeśmy są przedmurze
Kazali nam o Jasiu zapomnieć, Kiepurze
Żaden z nich stydu, żaden z nich sumnienia nie miał
Putrament z Przymanowskim mieli iść na przemiał
Oni na “Dziadach” bili najdłużej oklaski
…A jeden z nich miał w domu “Dzieła wszystkie”, Hłaski
A znowu Kołakowski, jak jeszcze był młody
To Stalina całował w rumiane jagody
A Stalin mu na lody dawał i na kino
I razem gryźli pestki i grali w domino
Natomiast Kisielewski, jak z prasy wynika
Jest synem naturalnym studenta Michnika,
Który do rewolucji wiernie służył carom
I miał sześcioro dzieci z carycą Dagmarą
Tacy to byli ludzie, dzieła takie, czasy
A było, jak rzekłem, bo wszystko wiem z prasy
Natan Tenenbaum
Dzieki, piekny i potrzebny tekst. Przypominac trzeba. Bo dekownicy lubia mieszac w historii.
Całkowicie zgadzam się z pierwszym i ostatnim akapitem. Tak myślimy dziś, ale wówczas? Pisał pan kiedyś, panie Krzysztofie, o Antku Macierewiczu noszącym koszulkę z Che( albo po prostu mówiącym o Che jako swoim idolu, mogłem coś pomylić, przepraszam). To znaczy, że wtedy nie wszyscy byliśmy w stanie te sprawy odróżniać. Ja nie odróżniałem, a przecież byłem już poważnym facetem lat 16. Wydawało się, że na całym świecie (bo i USA z falą antywojenną trzeba by tu zaliczyć) młodzież występuje przeciw “reżimom”. To było autentyczne odczucie i wielu z nas to tak odbierało. Mało – właśnie to poczucie “wszechświatowej wspólnoty” było czymś co napawało optymizmem, dodawało odwagi, pozwalało szybciej określić się. A że dziś, jako nieco starsi chłopcy, widzimy to już inaczej? Cóż, trudno od 18 – 20 latków wymagać dogłębnych politycznych analiz. Ja tam przyznaję się, że bardziej kierowało mną wtedy serce, niż rozum.
Ma Pan rację. Wiele dzisiejszych ocen to typowe myślenie ahistoryczne. Myśmy byli nie tylko młodzi, ale i żyliśmy w zamkniętym kraju z cenzurą i nahalną propagandą. Dziś wiem, że wpojono nam na przykład całkowicie fałszywy obraz wojny wietnamskiej. Myśmy wtedy myśleli, że był sobie wolny szczęśliwy Wietnam, na który bez powodu najechali wredni Amerykanie. Wiem dziś, że Komunistyczny Wietnam Północny napadł na Wietnam Południowy, któremu dopiero po 4 latach wojny przyszli na pomoc Amerykanie. Nam zrobiono wówczas taki mętlik w głowach, że uważaliśmy agresora za ofiarę, a sojusznika napadniętych za napastnika. Ale to wiem dopiero teraz. Tak samo w tamtym czasie nie wiedziałem, podobnie jak Macierewicz (który dziś się tego wypiera), że Che nie był “krysztalowym rewolucjonistą”, tylko typowym komunistycznym zbrodniarzem. Tak samo, dzisiejsza prawica, która nie rozumie, że młodzi ludzie, za czasów Gomółki, nie mieli dzisiejszej wiedzy o komunie, myśli ahistorycznie. Sama natomiast uprawia regularne historyczne kłamstwo bazując na oszczerstwach autorstwa SB o “dzieciach komunistów z KPP” i powtarzając inne idiotyzmy. Jest cała grupa pseudohistoryków, którzy nie rozumieją, że to, co ktoś kiedyś napisał w dokumencie lub artykule nie miusi być prawdą. Tu mój własny przykład: W 1979 roku kierowałem wyprawą w Himalaje. W tej samej dolinie, ale nie na mojej wyprawie, zaginęło dwóch ludzi (moja wyprawa była już w Polsce). Zostałem wysłany przez MSZ na akcję ratunkową i wróciłem na nią do Indii. W tym czasie, gdy byłem w Indiach, pewien paszkwilant ze Sztandaru Młodych opublikował rzekomy telefoniczny wywiad ze mną (w Warszawie). Miałem nie malże tych ludzi zamordować. Ponoć rozmawiał ze mną przez telefon domowy. Tylko ja wówczas nie miałem w domu telefonu i byłem w Indiach, a w momencie, gdy oni zginęli w Indiach, byłem o 7 tysięcy kilometrów od nich. Było to oczywiste działanie na zamówienie SB. W 2012 roku zostało to wyciągniete przez prawicowe portale, bo trzeba było mnie opluć też na zamówienie polityczne, tylko nie komunistów, a kaczystów. Ta prawica z jedenj strony pluje na komunę, a z drugiej uważa za prawdę wszystko, co komuna pisała. Dlaczego ten pacan z komitetu jakiegoś tam uważa, że wszyscy komandosi to byli Żydzi i partyjni? Bo Gomółka tak twierdził, a Gontarz, Kąkol i inni podobni tak pisali.
Przypomniał mi Pan atmosferę tamtego okresu. Faktycznie, młodzi (choć nie tylko oni) nie zastanawiają się nad wieloma sprawami, jak choćby nad wspomnianym Wietnamem. Dopiero jakieś zdarzenie zmusza do myślenia. Dla mnie była to wtedy informacja, że północnowietnamscy bojownicy ostrzelali rakietami Sajgon i trafili blisko celu, bo ok. 800m, od ambasady amerykańskiej. Wydało mi się to barbarzyństwem, bo przecież na pewno zabili swoich niewinnych rodaków. Moje rozumowanie spotkało się wówczas z dużym sprzeciwem przyjaciół i znajomych.
Bardzo podatni jesteśmy na propagandę, a szlachetny cel często uświęca nam środki.
Nie mam też przekonania do twierdzenia że „historia to osądzi”. Osądzają historycy, często niesprawiedliwie bądź po prostu niemądrze. Czytam i słucham wypowiedzi uczonych historyków o czasach w których żyłem i nie mogę się nadziwić. Tu już nie chodzi o ocenę faktów, ale nawet same fakty są zupełnie różne.
Przytoczę anegdotę: wzywa Król Gala Anonima i mówi: “Coś ty tam popisał? To nie tak było!”. Na to Gal Anonim: “Ależ Królu, ja jestem historykiem, a tak jak było to każdy głupi może napisać!”.
@Krzysztof Łoziński
Dobre. 😉
Przyszła mi do głowy inna odpowiedź Gala Anonima. Bardziej szczera. “Alez Królu, gdybym napisał całą prawdę, to byś mnie Królu natychmiast wysłał na głowy ścięcie”.
Pamiętam też pierwsze “niezgodności” w postrzeganiu serwowanego mi świata. W liceum obowiązkowo korespondowaliśmy z uczniami z ZSRR. Wybierało się jakieś miasto, szkołę i pisało, zawsze ktoś odpowiedział (fajne to było :)) Niektórym, jak np. mnie, to zostawało. Kilka lat korespondowałem z dziewczyną z Samarkandy. Ludzie, żebyście widzieli te oczy! Bogini! Heca zaczęła się w momencie, kiedy chciałem zaprosić ją do nas.Cyrk z zaproszeniami, jakieś oświadczenia, kupa papierków i … i tak nic z tego nie wyszło. Zaczęło mnie to dziwić. No bo jak to tak: państwo zaprzyjaźnione do bólu, narody kochają się jak nie wiem co, a odwiedzić się nie można? Dziwaczne, nie? No a potem to już poszło…
Panie Krzysztofie, bardzo dziękuję za tę lekcję historii.
Szkoda tylko, że publikowaną w tak nielicznym gronie.
Jakże to żywe i w kolorycie wierne obrazy. Aż człek się dziwi, że nie czarno-białe te fotografie, po tak wielu latach. Gratulacje. Piękny tekst. Jak niewiele trzeba, by deprawacja wszystko Cenne Człowieka Wrażliwego przerobiła na durne i uporczywe wspomnienia z wojska.
Ale czy Zambrowski- do- komitetu wyznaczył ten dzisiejszy stan? Co komu jest tu do zawdzięczenia?
Historiozofia czerpana z tamtych lat jest zawodna w efektach.
Czy zastanawiał się Pan, skąd w Starszym Pokoleniu (hufcowa SzSz, Kedyw, Korpus akowskiego kontrwywiadu & bezpieczeństwa – wszystko superelita, nie było większego i trudniejszego Bohaterstwa czynu) – – była ta niezwykła siła, determinacja do niezwykłych działań, te rezerwy obrony polskości – tożsamości nienajpierw politycznej?
Dwudziestolecie zwróciło im polskonarodową godność, uważam, i dlatego. Mieli w co wierzyć. Nie, jak dziś, w pozory. Godność to narodowa prowiększościowość.
Nie – selektywna pro-mniejszościowość, jak wszystkie te niedorozwinięte, najpierw czerwone – okupacje umysłów chciały, niszcząc, pauperyzując i zubażając.
Adam Michnik sam wyznaczył poziom antysemityzmu w Polsce. “Wyborcza” była wybiórcza i na pewno zawsze walcząco pro-mniejszościowa. Pułapka pewnego przesadnego zacięcia. Uparcie budowała swe getto świadomościowe, w końcu -jako takie- dobrze rozpoznawalne, na obraz i podobieństwo Autora Uczuć Niższych. Czy nie duży błąd?
Walczył też Bronisław Geremek. Szerzej, strategiczniej.
Daleki jestem od poglądu, że śmierć profesora Geremka była efektem chwilowej nieuwagi Jego samego. Przede wszystkim dlatego, że możliwa do wykonania technika “ów sposób” uczyniła modnym naonczas w Europie. Joerg Haider, austriacki kapitan krajowy o kontrowersyjnych, mocno antyżydowskich poglądach zginął (być może ? w odwecie MOSSADu) tuż – zaraz potem. Niewidzialny front: Duże plany.
Tak samo Martin Schulz z centralnym sterowaniem Europy: cieszył się, biedny, że (nareszcie) może ostrzegać przed całkowitym załamaniem -wkrótce- Europy Unijnej: ZA duże plany.
A pomysły z przeprogramowaniem Mercedesa są stanowczo nie do amatorskiego wykonania. To może być para poczciwych, miłych emerytów, jadąca za wybranym skazanym, lub niechlujny student w wytartych dżinsach i brudnym swetrze: nad zderzakiem swej szybkiej krypy ma mało widoczny, silny nadajnik cyfrowej podczerwieni, taki powiększony pilot jak od kluczy samochodowych działający ze stu metrów, a w podłączonym do niego laptopie – kod pilota wozu tego skazanego i kilka zaprogramowanych dodatków, np. na osobne pełne hamowanie jednego koła. W “odpowiedniej”, dobrze obserwowanej i skalkulowanej chwili wciska guzik – i wóz skazanego z całym impetem ładuje się w czołowe lub skręca w przepaść.
Kaskadowa eskalacja nasilana równo z obydwu stron tych promniejszościowych frontów dorobiła się dziś sporawych potencjałów do czegoś jeszcze znacznie gorszego. Szukamy pasującej, nieżas, historiozofii. Nie żądamy sprawiedliwości?