Krzysztof Łoziński: Cała Polska czeka na swego Dubczeka51 min czytania

Dunaj! Dunaj! Dunaj!

marzec 2Zostałem przeniesiony do pododdziału liniowego. W kompanii zwiadu mam zapewniać łączność za pomocą radiostacji R 105 D. Stopiątka to cegła wielkości plecaka, ciężka jak cholera (20,5 kg) i o znikomym zasięgu (5 km przy dobrej pogodzie).

Nasze wojsko było wówczas potwornie zacofane technicznie. Amerykańscy marines mieli już radiotelefony w hełmach. A ja mam stopiątkę, swój plecak, automat i trzy magazynki.

W sumie blisko 30 kilogramów. Jak z tym biegać?

W tej kompanii jest lepsza atmosfera, a to za sprawą jej dowódcy kapitana W. Żołnierze go kochają, mówią do niego „Wodzu”. To rzeczywiście kapitalny facet. Wojownik nie z tej rzeczywistości i nie z tej epoki. Dwa metry chłopa, zawsze czysty mundur, sprężyste ruchy, czerwony beret zawadiacko zsunięty na ucho. Dba o żołnierzy, nie daje ich krzywdzić, imponuje szaleńczą odwagą. Wódz nie musi podnosić głosu. Jego rozkazy są święte.

Obok, w pierwszym batalionie, jest wszystko odwrotnie. Ale tam rządzi major M, pseudonim „Gula”, wiecznie pijany, rozchełstany prymityw. Szefem jednej z kompanii jest sierżant K., pseudo „Drewniany Hitlerowiec”, sekretarz partii, znawca regulaminów i miłośnik „musztry pojedynczego żołnierza” o każdej porze doby.

Jestem w psychicznym dole. Krystyna mnie zostawiła, wyjechała do innego kraju, nawet nie wiem, do którego. Nie mam nawet jej zdjęcia. No i gdzie ja jestem? W jakim strasznym otoczeniu. Nasz romans trwał krótko, ale był szalenie intensywny. Byliśmy razem codziennie, bez przerwy, od rana do wieczora, a tu wystarczyło półtora miesiąca, by mnie rzuciła. „Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać„ – śpiewa Alicja Majewska. O nie, szanowna pani. Nieprawda. Wszyscy chłopcy, którzy poszli ze mną do wojska mieli dziewczyny lub żony. Po roku nie miał żaden. Nie jestem wyjątkiem, ale czy musiała mnie porzucić tak szybko? Nie mogę się z tym pozbierać.

I to jest kolejna prawda o wojsku. Izolacyjna służba wojskowa powinna być zabroniona jakąś konwencją. W wolnym kraju nie ma potrzeby izolować żołnierzy od ich kobiet i rodzin, od społeczeństwa. Nie ma potrzeby niszczyć ludziom życia. Człowiek zdradzony, w warunkach pozbawienia wolności nie może przestać cierpieć, dokąd jej nie odzyska. Gdyby był wolny, doszedłby do siebie po kilku miesiącach.

8 kwietnia, dokładnie miesiąc po naszym wiecu na uniwerku, który dał początek „wydarzeniom marcowym”, sowiecki marszałek Greczko podpisał dyrektywę GOU/1/87654, nakazującą rozpoczęcie operacji „Dunaj” – uderzenia wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Decyzja została opóźniona o cały miesiąc, z powodu naszego polskiego „marca”. Spokój w Polsce był sowietom potrzebny do uderzenia na Czechy, bo z powodów geograficznych właśnie z Polski musiały wyruszyć główne siły inwazyjne.

To wszystko wiem dzisiaj z opracowań historycznych, ale wówczas myślałem, że jest dokładnie odwrotnie. Myśmy w marcu wierzyli, że dzięki temu, co dzieje się w Czechosłowacji, władza i u nas nieco zmięknie. Że mamy jakieś szanse. Tymczasem to my daliśmy Czechom i Słowakom dodatkowy miesiąc oddechu, a masowość aresztowań, relegacji z uczelni, karnych wcieleń do wojska, wynikała z konieczności pełnej pacyfikacji zaplecza. Paradoksalnie to właśnie my byliśmy pierwszymi ofiarami operacji „Dunaj”.

O decyzji inwazji jeszcze nikt nie wie, poza generalicją, ale w wojsku już daje się wyczuć napięcie. Miejsce dość liberalnego (jak na tamte realia) ministra obrony Mariana Spychalskiego zajmuje uważany za „człowieka Moskwy” generał Wojciech Jaruzelski. Nam, na dole, niewiele mówią te roszady, ale wkrótce fala „nowego” spływa z góry do jednostek. Narasta kompletny zamordyzm, „głupolstwo” w pododdziałach sięga zenitu. „Koniec ze »świadomą dyscypliną«, ma być dyscyplina” – ogłasza Jaruzelski. „Świadoma dyscyplina” to eufemistyczne określenie na łagodniejszą, po okresie stalinowskim, politykę Spychalskiego, na zaniechanie dyscypliny drakońskiej i sądów polowych. My, szeregowcy, nie bardzo się w tej polityce orientujemy, ale już czujemy, że to „nowe” nie wróży nam nic dobrego.

Narasta fala szkoleń politycznych i nachalnej propagandy. „Czesi to nasz odwieczny wróg”, „czeska armia jest do niczego”, „Czesi sami poddali się Niemcom”, „Czesi zabrali nam Zaolzie”… Usiłuję protestować, że z tym Zaolziem, to raczej my.

— Wy się, kurwa, szeregowy nie wymądrzajcie – ripostuje politruk.

Widzę jak „głupole” i „kamikazy” tę propagandę chwytają, jak w nią wierzą. Na początku sierpnia leje się już regularne propagandowe kłamstwo: oto Czesi otworzyli granice dla Niemców, do Czech wkroczyła Bundeswehra…
Nikt już nie ma wątpliwości, do czego to zmierza. Drogami południowej Polski przez kolejne doby ciągną sowieckie wojska. Wstrzymano przepustki, urlopy. W połowie sierpnia ogłaszają alarm bojowy, ale nie ruszamy się z koszar. Pobieramy amunicję, śpimy z bronią i w mundurach, wolno tylko zdjąć buty.

Pierwszy rzut szykuje się do wyjazdu, pobierają racje żywnościowe, zakładają siatki na hełmy. Cygan, szeregowiec „kamikaz”, ostrzy bagnet. Wódz wchodzi na salę i zauważa Cygana:

— Co ty, kurwa, robisz? Kartofle będziesz obierał?

Cygan, speszony, chowa bagnet do pochwy.

Patrzę z przerażeniem na to wszystko. Co ja tu robię? Jeszcze tak niedawno pisałem na murach: „Cała Polska czeka na swego Dubczeka”. Wyobrażenia niektórych ludzi o tym, że żołnierz może w jakikolwiek sposób przeciwstawić się historii są głęboko naiwne i błędne. Żołnierz nie może nic. W dodatku współczesne wojsko mocno rozmydliło odpowiedzialność. Większość z nas właściwie „nic takiego” nie robi. Jeden śledzi cel na radarze, drugi prowadzi samochód, trzeci pilotuje samolot, ja tylko obsługuję łączność. Przenieśli mnie na stodwójkę, wielką radiostację dalekiego zasięgu, zajmującą aż dwa samochody.

W czasie całej operacji „Dunaj” żaden polski żołnierz nie strzelił do Czecha czy Słowaka, co więcej, mało który sowiecki żołnierz strzelał. Właściwie to oni nic nie robili poza tym, że byli. Aresztowania, rewizje, demolki robiły wojska KGB. A reszta tylko była. Ale w końcu cała ta machina, w której prawie wszyscy nie robili „nic takiego” złamała wolność dwóch narodów. I na tym polega ten szatański system: nikt się nie buntuje, bo nie ma powodu, bo nie robi „nic takiego”.
Co ja tu robię z bagnetem na automacie i ostrą amunicją? Do kogo ja mam strzelać? Do Vondraczkowej, do Hrabala? A może do Vlada Petrika i Petra Deški, z którymi piłem w Kieżmarskiej Beherovkę? Ale jeszcze mam nadzieję. Może to wszystko się jeszcze rozejdzie. Może to tylko demonstracja siły.

Podchodzę do okna i widzę ruch na placu alarmowym. Któryś, nie nasz, batalion ładuje się na samochody. Żołnierze kolejno podchodzą do burty i wrzucają na pakę dwa ładunki.

Potem wskakują. Zaraz? Dwa ładunki? Plecak i …spadochron! Nagle robi mi się zimno, choć jest sierpniowy upał. Koniec złudzeń. Nikt nie bierze spadochronu na spacer, czy na musztrę. Żarty się skończyły. Patrzę na tę scenę i łzy mi lecą po twarzy. Cały mój świat leży w gruzach.

W nocy z 20 na 21 sierpnia 1969 roku na Czechosłowację, liczącą niecałe 15 milionów ludności, uderzyło 27 dywizji, złożone z 400 tysięcy żołnierzy, 6300 czołgów, 800 samolotów i 2000 armat. Potworna siła. Dla porównania, w 1941 roku Hitler zmobilizował przeciw ZSRR 3580 czołgów.

Według Trybuny Ludu i Żołnierza Wolności (obrzydliwa to była gadzinówka) wojska Układu Warszawskiego pospieszyły Czechom i Słowakom z „bratnią pomocą”, wezwane na pomoc przez „siły patriotyczne”. Dubczek i Svoboda „udali się do Moskwy” na rozmowy. W rzeczywistości zostali porwani i wrócili dopiero po stworzeniu przez sowietów rządu kolaboranckiego. Aleksander Dubczek ciągle jeszcze był pierwszym sekretarzem KPCz.

Z naszej kompanii zwiadu w akcji bierze udział jeden pluton. Reszta siedzi na walizkach. Mam dyżur na radiostacji. Odbieram i nadaję szyfrogramy których treści nie znam. Nie wiem nawet, czy przesyłam rozkaz, by kogoś ocalić, czy kogoś rozwalić. Dowódca kompanii łączy się na fonie z dowódcą plutonu w akcji.

— Co tam u was?
— Spokój.
— Są walki?
— Nie ma. Bierny opór.
— A ich wojsko?
— Bierne.

Wódz siedzi chwilę i myśli. I do dyżurnego:

— Zbiórka kompanii.

Chłopcy sprawnie ustawiają się w dwuszeregu, w hełmach, z bronią. Jest przecież alarm bojowy.
Wódz staje przed dwuszeregiem.

— Zdać amunicję!

Wszyscy patrzą jeden na drugiego jak zbaraniali. Nikt się nie rusza. Porucznik M., dowódca jednego z plutonów usiłuje oponować.

— Obywatelu kapitanie, a jeśli nas wyślą… Jest pogotowie, tam może być ostro…
— Zdać amunicję! Kurwa mać, natychmiast! Na mój rozkaz! Wykonać!
— Ale obywatelu kapitanie…
— Kurwa mać! Żołnierze, jestem polskim oficerem, do cywilbandy nie strzelam! Wykonać!

Żołnierze kładą na asfalcie magazynki, granaty, granaty nasadkowe, RGP. W milczeniu. Wszyscy wiemy, jak po tych słowach i po tym rozkazie blisko Wodzowi pod sąd polowy. I nagle, „kamikaz” Wacek, jeden z największych kompanijnych przygłupów, po którym nikt by się tego nie spodziewał, mówi na cały głos:

— Kurwa, jak któryś zakapuje Wodza, to będzie miał przejebane.

Wszyscy w wojsku wiedzą, co to znaczy „mieć przejebane” u starszego rocznika. Lepiej się powiesić od razu, krótsza męka. Nikt nie doniósł. Nawet „psychole” szanowali Wodza. Aż do końca operacji „Dunaj” mieliśmy puste magazynki.
Po wyjściu z wojska nigdy już nie spotkałem Wodza. Nie wiem, co robi, czy jeszcze żyje (powinien mieć dziś ponad 90 lat). Zasłużyłeś Wodzu na mój dożywotni szacunek. Dałeś mi ważną życiową lekcję: o tym, że nawet w piekle można być człowiekiem.

W Pradze podpalił się student Jan Palach. „Życie się normalizuje” – donosi Trybuna Ludu.

 

11 komentarzy

  1. bisnetus 08.03.2013
  2. BM 08.03.2013
  3. andrzej Pokonos 08.03.2013
  4. Jerzy Łukaszewski 09.03.2013
  5. Krzysztof Łoziński 09.03.2013
    • PIRS 09.03.2013
  6. Krzysztof Łoziński 09.03.2013
    • bisnetus 09.03.2013
  7. Jerzy Łukaszewski 09.03.2013
  8. Anna 09.03.2013
  9. de mowski 13.03.2013