Nathan Gurfinkiel: „Dziennik roku zarazy” 200752 min czytania

(30 marca)

Spekulacje na temat dalszych losów ustawy lustracyjnej nie ustają. Oto prezydent powiedział kilka dni temu, że stanowisko naukowców, jest objawem głębokiej choroby środowisk uniwersyteckich i że będzie to przedmiotem jego kwietniowych rozmów z naukowcami. Nie śmiem nawet się domyślać, jaką terapie chciałby przepisać zainfekowanemu środowisku. Obawiam się, że remedium może okazać się znacznie gorsze od tak zdiagnozowanej choroby. Dzisiejsze gazety doniosły, że PiS liczy się z możliwością odrzucenia Ustawy, lub zakwestionowania niektórych jej przepisów przez Trybunał Konstytucyjny i że prezydent szykuje kolejną nowelizacją. Jak oznajmił szef sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych Marek Kuchciński – ustawa ma z pewnością wiele błędów, ale przecież my, ustawodawcy, nie jesteśmy geniuszami, jesteśmy zwykłymi Polakami. Wypowiedź ta winna wzbudzić entuzjazm szerokich mas wyborczych, bo po raz pierwszy od sławetnej Machtübernahme władza znalazła się w rękach ludzi, którzy nie muszą już (a chyba nawet nie mogliby) udawać głupszych niż są w rzeczywistości.

(5 kwietnia)

L., jeden z moich kopenhaskich znajomych z pianą na ustach dowodzi, ze lustracja winna objąć również środowisko polonijne, szczególnie – według niego – zanieczyszczone rzeczywistymi i potencjalnymi konfidentami PRL-owskich tajnych służb.

Lustracja ( czy prelustracja – jak kto woli) została już nawet zapoczątkowana tutaj w latach siedemdziesiątych, choć nikt jeszcze nie znał tego słowa. Gdyby zostało ono użyte w kontekście przewinienia i represji karnej, wszyscy myśleliby, ze termin odnosi się raczej do zwierciadła, a zatem został błędnie użyty. Przypadek zlustrowania, o którym tu mowa, dotyczył pewnego rybaka dalekomorskiego z Gdyni.

R. został w latach 70. zwerbowany przez polskie służby specjalne. Zaszantażowany przez SB-ków, przystał na ich warunki i zgodnie z opracowanym przez nich scenariuszem sfingował ucieczkę z kutra rybackiego. Po jakimś czasie przyznano mu azyl. Zamieszkał w niewielkim portowym mieście i zaczął pracować na kutrach rybackich. Zapałał odwzajemnionym afektem wobec duńskiej dziewczyny. Gdy zamieszkali razem, wyjawił jej prawdziwe okoliczności swego znalezienia się w Danii.

– Musisz pójść na policję – powiedziała – i wszystko im opowiedzieć. Jeżeli to zrobisz, będę czekała na ciebie, a jeżeli nie, to koniec miedzy nami.

R. udał się więc na policję i zażądał rozmowy z szefem komisariatu. Policjant z pewnym zdumieniem wysłuchał opowieści, a potem zadał mu pytanie, czy ma jakąś stałą pracę.

– W tej chwili nie mam .

– To znaczy – powiedział policjant – że pobiera pan zasiłek dla bezrobotnych.

– Tak.

– Wobec tego nie może pan być polskim szpiegiem. Kiedy pobiera się zasiłek, nie wolno wykonywać żadnej niezgłoszonej płatnej, a nawet bezpłatnej pracy – napomniał policjant – bo byłoby to wykroczenie. R. Musiał jeszcze kilkakrotnie składać wizyty w siedzibie stróżów porządku, nim udało mu się nakłonić szefa komisariatu do spisania raportu.

Ulrik H. był kierownikiem działu w najpoważniejszym duńskim tygodniku „Weekendavisen”. W latach 90., nim jeszcze wśród polityków upowszechnił się obyczaj przepraszania za niegodziwości popełnione w imieniu ich krajów na innych narodach, grupach etnicznych i środowiskach społecznych, opublikował on w swoim tygodniku niezwykły list, w którym dokonał autolustracji swego postępowania…

„Droga Janino, drogi Bernardzie, drogi Bronku, droga Alicjo, moi drodzy polscy przyjaciele – brzmiał ten cytowany tutaj z pamięci list – czuję się przygnieciony ciężarem winy. Wszyscy my, ludzie z konserwatywnych środowisk, odwróciliśmy się od polskich intelektualistów, zmuszonych przez komunistów do opuszczenia swego kraju. Wydawało nam się, że powodowani goryczą za doznane krzywdy, zapałaliście żądzą zemsty i wygłaszacie krańcowo niezrównoważone opinie. Zamiast wyciągnąć do was pomocną dłoń, uniemożliwialiśmy wam start, zamykaliśmy wam drogę do mediów i wydawnictw. Wydaliśmy was na pastwę lewicowych demagogów, miotających kalumnie pod waszym adresem. A przecież to, co głosiliście i coście pisali na temat dławienia wolności przez reżim komunistyczny, nie stało się prawdą dopiero po runięciu muru berlińskiego – było nią zawsze. Zamykaliśmy nasze uszy i oczy, bo to, co mieliście do powiedzenia i co należało głosić, niweczyło nasz błogi spokój. Przypięto więc wam wszystkim łatkę propagatorów zimnej wojny, nierozumiejących ducha epoki odprężenia. Nie jest mi łatwo o tym mówić, bo w rozmowach z wami sam zaprzeczałem istnieniu cichej zmowy, skazującej was na ostracyzm. To wy mieliście rację, a ja byłem tym, który się mylił”.

Mój znajomy, niegdysiejszy uciekinier z PRL, pieni się, że zaprowadziłby w Polsce porządek. Wszystkich, którzy należeli do PZPR, trzeba by pozamykać. W obozach. Kiedy przypominam mu, że w czasach PRL sam przecież należał do popieranego przez ówczesną ambasadę Związku Polaków i jeździł do kraju, korzystając w dodatku ze zniżki w obowiązkowej wymianie, L. wpada w gniew. Sabotowałem przecież – mówi – wysiłki ambasady w opanowaniu Polonii i podkopywałem ekonomiczną potęgę reżimu. Jego przyjaciele, również uciekinierzy i zdeklarowani antykomuniści, tak samo jak L., niegdysiejsi członkowie reżimowego związku, również obnoszący się z kostiumem Wallenroda, głośno pomstowali na marcowych emigrantów, urządzających demonstracje pod ambasadą. Przez tych rozwrzeszczanych gówniarzy – mówili – nie będzie można starać się o wizę.

Teraz chcieliby przepuścić ich przez sito lustracji, bo w przeciwieństwie do tych niegdysiejszych manifestantów, wśród których Żyd z KPP-owskimi w dodatku korzeniami trafia się gęsto, sami są – zgodnie terminologią Jarosława Kaczyńskiego – „genetycznymi patriotami”.

 

5 komentarzy

  1. Sławomir Popowski 20.04.2013
  2. SAWA 20.04.2013
  3. sugadaddy 20.04.2013
  4. nathan gurfinkiel 20.04.2013
  5. Angor 22.04.2013