(10 kwietnia)
Polska coraz bardziej jawi mi się jako kraj pogański. Katolicyzm tego społeczeństwa jest czystym kamuflażem. Podobnie jak w pogańskich społecznościach dominującą rolę odgrywają totemy i rytualne zaklęcia – choćby nawet były całkowicie zgodne z doktryną katolicka. Jednym z takich katolickich na pozór zaklęć jest życie poczęte. Nikt poza nielicznym stadkiem nawiedzonych, a przez to Malo wiarygodnych feministek, nie ma odwagi przyznać się do tego, że jest zwolennikiem aborcji. Ilekroć słowo to pojawia się w dyskusji, politycy, nawet ci z ugrupowań o laickiej orientacji przypominają zahipnotyzowane króliki. Nikt nie ma odwagi przyznać się, ze opowiada się za wolnym wyborem potencjalnej matki w tej dziedzinie. A przecież w demokratycznym społeczeństwie powinno się móc wyrażać takie poglądy bez ryzyka ostracyzmu. Upatruje w tym zatruty owoc komunizmu, nadal wydzielający trujący opar po 18 latach od jego obalenia. Gdyby bowiem legalizacja aborcji dokonała się przed wojna, lub w czasach postkomunistycznych, problem przerywania ciąży nigdy nie wzbudzałby takich emocji. Kobiety którym nie odpowiada model macierzyństwa, propagowany przez LPR i Radio Maryja są postrzegane jako relikt ancien régime’u, lub piata kolumna ultralewackich ruchów z przeżartej moralną zgnilizną Unii Europejskiej.
Drugim podobnym zaklęciem jest lustracja. Również tutaj mało kto ma odwagę przyznać się do tego że jest jej przeciwnikiem. Protestuje się przeciwko formie lustracji, zastrzegając się, ze sama idea jest jak najbardziej słuszna, choć w pluralistycznym społeczeństwie powinno znaleźć się miejsce dla jej zdeklarowanych przeciwników, przekonanych ze remedium, mające uleczyć Polaków z reliktów totalitaryzmu jest gorsze od samej choroby.
Mój zmarły pod koniec lat 70 przyjaciel, poeta i tłumacz z rosyjskiego opowiadał mi o swoim pobycie w ówczesnej stolicy Kazachstanu Ałma Acie. Zaprzyjaźnił się tam z wiceprzewodniczącym kazachskiego oddziału Związku Pisarzy Radzieckich, wywodzącym się ze znakomitego bejowskiego rodu. Już samo wymienienie nazwiska wzbudzało respekt i przyjaciel mój opowiadał, że jego kazachski gospodarz wprowadzał go do najbardziej strzeżonych gmachów, przed którymi wartownicy długo sprawdzali dokumenty, a często upewniali się jeszcze przez telefon czy wpuścić interesanta. W przypadku tego literackiego dygnitarza z arystokratycznymi koneksjami, wystarczyło samo wymienienie nazwiska, by wartownicy zaczęli prężyć się na baczność, zapominając o sprawdzaniu dokumentów.
Pewnego dnia przyjaciel mój został zaproszony na zebranie Związku Pisarzy. W naszym zebraniu – oznajmił wiceprzewodniczący – weźmie dziś udział W. D., znakomity polski poeta i tłumacz literatury rosyjskiej.
Obrady bardzo szybko zamieniły się w ideologiczną połajankę między dwiema grupami uczestników. Było to wkrótce po wygłoszeniu przez Chruszczowa słynnego przemówienia z okazji otwarcia wystawy w moskiewskim Maneżu, w którym sowiecki Numer Jeden w niezwykle ostry sposób piętnował sztukę abstrakcyjną. W tych odwilżowych czasach od lat nie słyszano takiego tonu.
„Wskazania towarzysza Chruszczowa mają walor uniwersalny – mówił jeden z występujących pisarzy – my, pisarze kazachscy, winniśmy wiec wcielać je w życie. Chciałbym w związku z tym zapytać kolegów w lewym końcu tej sali, dlaczego lekceważą tezy towarzysza Chruszczowa.”
Napiętnowani natychmiast odparowali cios: „ Koledze musiało cos się pomylić – mówiąc najłagodniej. To przecież my byliśmy inicjatorami przeniesienia wskazań towarzysza Chruszczowa na kazachski grunt, a mój przedmówca i jego koledzy od początku je lekceważyli”
Mój przyjaciel, wyróżniony zaproszeniem do stołu prezydialnego, nachylił się do swego gospodarza: „o co tu w ogóle chodzi? Nic z tego nie rozumiem”. „Bo nie znasz lokalnej specyfiki – szepnął gospodarz. „Ci w lewym kącie – to buddyści, a ci tutaj, to muzułmanie. Tu tylko o to chodzi, a nie o jakieś tam tezy Chruszczowa, które zwisają jednym i drugim”.
Debata publiczna w Polsce przebiega w taki sam sposób. Mało komu naprawdę chodzi o aborcję i o lustracje. Obydwa te terminy stały się maczugami, przy pomocy których adwersarze polityczni wymierzają sobie ciosy.

Natanie Drogi. Pyszności. I dziękuję za tekst. Cieszę się, że łączy nas nie tylko zamiłowanie do fajki. Smak twojej prywatnej mieszanki tytoniowej, pamiętam do dzisiaj.
Po prostu miodzio. 🙂
Wielkie podziękowania za wycieczkę historyczną po krainie absurdu z puentą.
To trzeba robić częściej – przypominać fakty, a nie tworzyć mity.
Wielkie dzięki!
drodzy czytelnicy, dopiero po ukazaniu się tekstu na portalu uświadomłem sobie nieprecyzyjność sformułowania, którym się posłużyłem.
chodzi o fragment na str. 2, w którym opisuję jak to poważna ultrprawicowa duńska gazeta wysłała na korespondenta do moskwy dziennikarkę znaną z lewicowych poglądów.
ta ultraprawicowość jest w skali zachodnioeuropejskiej, nie polskiej – a więc bez nacjonalistycznej gorączki, religijnego fundamentalizmu, homofobii i wszystkich innych cech, kojarzonych w polsce z ultraprawicowością.
Cieszy nawiązanie do jednego z wielkich osiągnięć literatury światowej,tak mało znanego w porównaniu z tym bestsellerem Daniela D. Choć wiem , że to było tylko zgrabne wykorzystanie tytułu. Jeśli idzie o wyjaśnienie, (jeśli coś komuś trzeba dojaśniać) mechanizmu psychicznego, co funkcjonuje u przeciętnie normalnych ludzi, to mogę też odesłać do Niemca, Sebastiana Haffnera. Zdarzyło mi się przeczytać kiedyś jego „Historię Niemca” (wspomnienia lat 1914 – 1933). Spisane bodaj w 1940-tym, opublikowane dopiero pośmiertnie. Nie wykluczam, że właśnie z powodu tego wstydu, opisanego w uniwersyteckim incydencie, kiedy do sali wykładowej Wydziału Prawa (gdzie studiował) weszli ludzie ze swastykami na rękawie, a jeden z nich stanął nad nim, i patrząc mu w twarz zapytał: czy są tu żydzi? Haffner odpowiedział „nie”. I natychmiast zrozumiał, że w jakiś sposób dał się zgnoić, bo właściwa odpowiedź powinna brzmieć: „Już nie, dzięki wam, skurwysyny”. Jeszcze gorsza sytuacja jego ojca. Bo dostał właśnie taką ankietę lustracyjną, z groźbą, że jak odmówi wypełnienia, zabiorą mu emeryturę. Więc wypełnił, wysłał, ale organizm odmówił posłuszeństwa i człowiek w dwa miesiące umarł. Właśnie ten honor. Nie dziwię się Haffnerowi.